Wielomski: Największy pontyfikat od czasów Piusa XII

REKLAMA

O pontyfikacie Benedykta XVI można już z żalem powiedzieć „były”. Ale w tym też momencie można także pokusić się o pierwsze całościowe oceny ośmiu lat rządów i dorobku Josepha Ratzingera jako Benedykta XVI na Stolicy Piotrowej.

Nie będę ukrywał, że uważam, iż był to największy pontyfikat od kilkudziesięciu lat – konkretnie od Piusa XII, zmarłego w 1958 roku. Od tego momentu datuje się poważny kryzys Kościoła, który przez całe dziesięciolecia cofał się przed naporem zlaicyzowanego świata doczesnego. Generalnie to Kościół – a piszę to z wielkim żalem – cofa się praktycznie od XVI wieku, jednak aż do połowy XX stulecia działo się to w świecie doczesnym metodą faktów dokonanych, czemu towarzyszyły protesty biskupa Rzymu i soborów.

REKLAMA

Wyrazem tego sprzeciwu było Magisterium, które mocno afirmowało prawdy zapomniane przez ludzi, a wyrażające treść Objawienia i Tradycji. Wraz z pontyfikatem Jana XXIII i następnymi proces ustępstw objął sam Kościół, który za wszelką cenę nie chciał odstawać od świata. Co gorsza, nie były to tylko ruchy taktyczne, ale stopniowo większość duchowieństwa i biskupów – będących wszak naszymi pasterzami – zaczęła jakby podzielać pogląd, że to nie Chrystus, lecz filozofowie oświecenia i rewolucji mieli rację. Kult człowieka wypierał kult Boga, czego wyrazem wizualnym był fakt, że w nowej Mszy św. kapłan odwrócił się tyłem do Boga, stając przodem do ludzi.

I w tym miejscu uwidacznia się przełomowy charakter pontyfikatu Benedykta XVI: oto pierwszy od dziesięcioleci papież, który odrzucił trend przypodobania się światu i mediom. Nie był gwiazdą medialną – jaką był jego poprzednik. Był pasterzem strzegącym ortodoksji, czyli przekazywał nam to, co jemu przekazano, a czego początkiem było Objawienie interpretowane w nieomylnej Tradycji Kościoła katolickiego. Nie chcę przez to powiedzieć, że był to pontyfikat kontrrewolucyjny, kontrreformacyjny czy kontrmodernistyczny. Siły liberalne w Kościele były nazbyt silne, aby nawet biskup Rzymu mógł sobie na to pozwolić. Teoretycznie oczywiście mógłby obłożyć anatemą połowę duchowieństwa, ale wtedy Kościół skurczyłby się do małej sekty. Myślę, że pośród tradycjonalistów katolickich byli tacy, którzy liczyli na takie radykalne rozwiązanie. Ale żaden pasterz nie straci dobrowolnie połowy stada dlatego, że w iluś tam miejscach pobłądziło.

Strategia Benedykta XVI była zupełnie odmienna i uważam ją za słuszną: 1) objaśnienie Soboru Watykańskiego II w duchu Tradycji; 2) wprowadzenie „pluralizmu” w Kościele. Nie zgadzam się z tymi katolickimi tradycjonalistami, którzy uważają, że Soboru Watykańskiego II nie da się objaśnić w zgodzie z Tradycją. Jest to niemożliwe tylko wtedy, gdy podziela się ultramodernistyczną teorię, że na soborze tym założono jakiś „nowy Kościół”. Co ciekawe, opinię tę wydają się podzielać zarówno radykalni moderniści (ku swojej uciesze), jak i radykalni tradycjonaliści (ku swojemu zmartwieniu). Akceptacja Soboru jest możliwa, o ile tylko nadajemy mu taką rangę, jaką on sam sobie nadał – soboru duszpasterskiego. Nie uchwalono tam żadnego dogmatu, żadnego też nie próbowano zmienić, a jedynie zastanawiano się nad metodami duszpasterskimi w epoce, gdy indyferentne liberalne demokracje walczą z ateistycznym komunizmem.

Najbardziej krytykowana przez tradycjonalistów deklaracja o wolności religijnej („Dignitatis humanae”) nie ma nawet statusu konstytucji soborowej. Należy ją więc odczytywać jako deklarację stanowiska Kościoła w pewnym momencie historycznym (lata zimnej wojny), a nie jako stanowisko doktrynalne o charakterze ponadczasowym. Zimna wojna się skończyła i deklaracja ta przestała być aktualna, ponieważ nie odpowiada już bieżącym potrzebom duszpasterskim. Trzeba strategię Kościoła w tej kwestii przemyśleć na nowo, co nie znaczy – biorąc pod uwagę narastające procesy laicyzacji – że katolicy mogą się pokusić o praktyczną odbudowę państwa katolickiego. Jeśli tak odczytamy dokumenty soborowe – zawsze w świetle Tradycji i Magisterium Kościoła – tracą one swój modernistyczny charakter, a przynajmniej stają się „zjadliwe”. Tradycja katolicka ma charakter metahistoryczny, a jej interpretacje dają jej szczegółowe i historycznie zmienne zastosowania. Benedykt XVI w swoim nauczaniu, a szczególnie w licznych rozprawach teologicznych (których w Polsce prawie nikt nie czyta) mocno ten fakt eksponował, ponieważ miał silne poczucie hierarchii rangi dokumentów papieskich, które dziś uległo rozmyciu nie tylko pośród niedouczonych dziennikarzy, ale nawet i niektórych biskupów: Tradycja jest ponad soborem duszpasterskim.

Biorąc pod uwagę proporcje ilościowe pomiędzy tradycjonalistami a modernistami w Kościele, nie było możliwe narzucenie poglądu tradycyjnego wszystkim bez wywoływania schizmy. Do tej pory – od Jana XXIII do Jana Pawła II – w Kościele katolickim dominowała polityka walki z tradycjonalizmem katolickim, traktowanym nieomal jak jakiś błąd czy herezja. Chętniej prowadzono „dialog” z protestantami niż z tradycjonalistami. Odwrócenie teraz tej sytuacji – poprzez dyskryminację katolicyzmu postępowego – byłoby wielkim błędem taktycznym, mogącym zakończyć się gigantyczną schizmą, którą pewnie historycy nazwaliby za 500 lat wielką schizmą modernistyczną. Dlatego papież Benedykt XVI przyjął słuszną taktykę „pluralizmu” nurtów w Kościele. Termin „pluralizm” może nam się kojarzyć negatywnie, gdyż w naszej świadomości łączy się z brakiem prawdy cechującym społeczeństwa nowożytne. Ale to nie jakiś tam byle sejm, lecz Kościół, w którym istnieje długa tradycja, gdy dominikanie spierali się z franciszkanami, augustianie z tomistami i szkotystami itd. Poza tym uważam, że gdy tradycjonaliści przez kilkadziesiąt lat byli rugowani, to równouprawnienie jako nurtu jest dla nich niezwykle cenne. To wielka zdobycz, którą powinni złapać i trzymać.

Dziś nikt już nie może powiedzieć, że tradycjonalizm katolicki jest nieakceptowany przez Kościół – tak jak to było za Jana Pawła II.

REKLAMA