Wyjechać na saksy…?

REKLAMA

Kiedy w okresie rozbiorowym, szczególnie po zniesieniu pańszczyzny, Polacy z Galicji oraz Kongresówki (ale też i zaboru pruskiego) zaczęli licznie wyjeżdżać na roboty sezonowe do Niemiec, głównie do Saksonii, ukuto termin na określenie tego zjawiska sezonowej emigracji zarobkowej, które do dzisiaj określane jest jako „wyjazd na saksy”.

Od czasów rozbiorowych Polska zdołała już raz odzyskać niepodległość (w latach 20. ub. wieku, w II RP wyemigrowało ok. 1 mln osób), następnie przejść kilkuletnią okupację niemiecką i związane z nią saksy przymusowe, następnie okupację radziecką w formie PRL-u i różne w tym czasie formy ucieczki do lepszego świata (emigracja w latach 1977-1981 i emigracja po stanie wojennym) oraz ustrojową formułę znaną powszechnie jako III RP. Najbardziej dramatycznym skutkiem społeczno-ekonomicznej polityki ostatnich lat jest coraz większa, a wręcz już obecnie masowa emigracja zarobkowa Polaków, której efekty dotychczas raczej bagatelizowane, zaczynają nam coraz bardziej doskwierać.

REKLAMA

Z wolnorynkowego punktu widzenia swobodny przepływ ludzi, towarów i kapitałów jest czymś jak najbardziej pożądanym, ale chroniczny odpływ siły roboczej w tzw. najlepszym wieku produkcyjnym świadczy, o tym, że realizowana polityka ekonomiczna nie stwarza ludziom perspektyw dorobienia się we własnym kraju, dlatego też tak często decydują się na zazwyczaj ryzykowny i dla wielu trudny krok wyjazdu za granicę. Często wolnorynkowi publicyści zwracają uwagę na pewne korzyści płynące z takiego zjawiska, jak np. dotyczące przywozu kapitału, zdobywania doświadczenia w warunkach ostrej konkurencji, uczenia się zaradności życiowej i większej przebojowości emigrantów etc., które to doświadczenia mogą stanowić cenny kapitał materialny i niematerialny w sytuacji ich powrotu do kraju. Problem w tym, że wielu z tych, którzy naprawdę odnieśli sukces za granicą i odnaleźli swoje miejsce w obcym społeczeństwie, nie ma zamiaru wracać do rodzinnych stron, zaś pozostali swoje zarabianie traktują jako szansę na nadgonienie materialnego statusu, szansę, której przy własnym wykształceniu i braku znajomości nie mieliby we własnym kraju. Ale zarobione przez nich pieniądze oraz zdobyte doświadczenie nie może również zostać wykorzystane w kraju, gdyż polski wzrost gospodarczy to w dużej mierze pochodna koniunktury na węgiel i stal, pochodna samonapędzającej się koniunktury monopolistów i quasi-monopoli takich branż jak energetyka, gazownictwo i przedsiębiorstw prywatnych żyjących z zamówień publicznych.

Pierwszy czynnik produkcji

Zarobkowo emigrują nie tylko Polacy, gdyż ponad połowę emigrantów w Niemczech stanowią przybysze z Turcji. Francję i inne kraje zachodniej Europy zalała fala emigracji muzułmańskiej, Latynosi emigrują do Stanów Zjednoczonych, by wymienić tylko najważniejsze grupy emigrantów, a przecież parafrazując Sormana, mapa emigracji pokrywa się zawsze – może nie tyle z mapą głodu, ile z mapą krajów źle rządzonych. Współczesna Polska od krajów latynoskich czy muzułmańskich różni się nie tylko potencjałem, ale przede wszystkim perspektywą demograficzną. Turcja – kandydat na członka UE – jeszcze w latach 60. była pod względem liczby ludności krajem porównywalnym z Polską, obecnie pomimo dużej emigracji liczba ludności tego kraju jest prawie dwa razy wyższa niż malejąca od kilku lat liczba obywateli zamieszkujących nasz kraj. Liczba Meksykanów, których najczęściej wyobrażamy sobie jako nielegalnych emigrantów wyłapywanych przez służby graniczne USA, wyraźnie przekroczyła już 100 mln, przy czym potencjał ten został od lat 60. minionego wieku potrojony! W Polsce jest inaczej, wysokiej i ciągle rosnącej emigracji towarzyszy szybki spadek urodzeń, od kilku lat nie występuje nawet zjawisko prostej zastępowalności pokoleń. W 1999 r. weszła w życie wiekopomna reforma systemu edukacji, która tylko przyspieszyła wcześniej zainicjowane trendy polegające na masowym produkowaniu inteligencji i dalszym degradowaniu kształcenia kadry technicznej na poziomie wykształcenia zawodowego i średniego. Skutkiem jest, że większość absolwentów szkół ponadgimnazjalnych legitymuje się świadectwem maturalnym i coraz więcej dyplomem magisterskim, natomiast brakuje spawaczy, budowlańców, techników drogownictwa etc., czyli prosto ujmując: ludzi, którzy potrafiliby wykonywać konkretne zawody stanowiące trzon tzw. tradycyjnej gospodarki, która wbrew wieszczeniom różnych proroków społeczeństwa informacyjnego wcale nie umarła, ale jak się okazuje, bez której cały przemysł high-tech nie może się obejść.

Tymczasem robotnik lub przedstawiciel tzw. średniej kadry technicznej, mając do wyboru krajowe zatrudnienie i płacową perspektywę wyłożoną przed laty przed Agnieszkę Osiecką słowami „potem wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące” – pomniejszone oczywiście o należne składki ubezpieczeniowe i podatek, z reguły wybiera „saksy”, no chyba- że sytuacja rodzinna lub inne uwarunkowania powodują, że zostaje na miejscu.

Instrumenty współczesnego kolonializmu

Były już prezes Balcerowicz w jednym ze swoich sejmowych wystąpień, nazwanym przez komentatorów „testamentalnym”, do głównych zagrożeń inflacyjnych zaliczył m.in. żądania płacowe pracowników spowodowane zmniejszoną konkurencją na rynku pracy, spowodowaną z kolei odpływem znacznej części kadry do pracy za granicę. Rzeczywiście problem płacowych roszczeń istnieje, ale takie spojrzenie na przyczyny zjawiska ma wyraźne cechy myślenia popytowego, który to sposób rozumowania wcale nie odróżnia ekonomista Balcerowicza od ekspremiera Kaczyńskiego, na którego korzyść przemawia chociażby to, że nie aspiruje do roli ekonomicznego guru. Wszak kontynuując tak rozpoczęte rozumowanie, należałoby zauważyć, że nieuzasadnione wzrostem wydajności podwyższanie płac prowadzi do wzrostu kosztów i spadku konkurencyjności wyrobów, no chyba, że mamy „wolny rynek regulowany”, na którym ceny towarów są dyktowane przez sprzedawców, a nie konsumentów, vide praktyki wymienionych na wstępie branż polskiego przemysłu traktowanych jako srebra rodowe.

Mamy raczej do czynienia z innym zjawiskiem, którego w swoim przydługim wykładzie dla posłów Balcerowicz nie wymienił, a mianowicie z pewnego rodzaju nawisem inflacyjnym powodowanym napływem walut przywożonych przez zarobkowych emigrantów. Polska gospodarka wcale nie jest prężniejsza od amerykańskiej, podobnie jak inflacja w Polsce nie była w ostatnich latach niższa w naszym kraju od wzrostu cen za oceanem, ale o ile za jednego dolara na koniec 1998 r. płacono 3,5 złotego, o tyle w połowie lipca br. jednostka amerykańskiej waluty była warta 3 złote i 14 groszy. Pod koniec 2003 r., czyli przed wejściem Polski do UE, za euro płacono 4,7 zł natomiast w połowie 2006 r. jedno euro wyceniano na 3,95 zł, co świadczy, że dwie podstawowe waluty rozliczeniowe dość istotnie straciły w stosunku do rodzimej waluty, z czego cieszą się rządzący, nie wnikając w przyczyny owego zjawiska. A zasadniczymi przyczynami jest to, że ponad jedna czwarta wyemitowanych obligacji, które składają się na dług krajowy, znajduje się w rękach inwestorów zagranicznych i jak niektórzy szacują – ok. 2 mln Polaków dorywczo i na http://www.gulfportpharmacy.com stałe jest zatrudnionych za granicą, przywożąc co najmniej część zarobionych (w tym także zarobionych „na czarno”) pieniędzy do kraju. Proces napływu zarobionych za granicą pieniędzy w pewnym sensie przypomina trochę szesnastowieczny napływ złota do krajów kolonialnych, z tym że wbrew niektórym współczesnym bulionistom zachwyconym wielkością rezerw walutowych, wielkość zgromadzonych „środków płatniczych” (nawet Balcerowicz przypominał posłom o zerwaniu ze standardem złota i możliwymi konsekwencjami tego czynu) nie jest równoznaczna ze wzrostem majątku materialnego, gdyż przywiezione przez rodaków pieniądze były związane z produktami i usługami, które wyświadczyli w Irlandii, Anglii, Niemczech, Hiszpanii, Włoszech etc., a nie w Polsce. Napływ walut umacniający kurs złotego czyni wyroby importowane z tych krajów relatywnie tańsze, co oznacza, że Polska, eksportując tańszą niż na Zachodzie siłę roboczą, przyczynia się do zwiększania konkurencyjności przemysłu tamtych krajów, następnie Polacy, przywożąc zarobione waluty – kupują w Polsce zaimportowane z zagranicy towary, które być może sami tam wyprodukowali. Tylko z powodu opisanych wyżej zdarzeń możemy być świadkami takiego paradoksu, jak coroczny ujemny bilans handlowy i jednoczesne umacnianie się rodzimej waluty.

Praca tworzy pieniądz

Oczywiście na krajowym rynku występują również rodzime towary i usługi, które są tańsze od zagranicznych lub z innych powodów nie spotykają zagranicznej konkurencji, których ceny są ciągnione przez „inflację emigracyjną”. Ktoś pracując i zarabiając w W. Brytanii i widząc, że na takie samo mieszkanie w Anglii będzie musiał pracować kilka lat, podczas gdy w Polsce kosztuje ono rok jego zagranicznej pracy – nie ma dużych rozterek w wydaniu znacznej jak na krajowe zarobki kwoty, jakiej jeszcze nie tak dawno za taką samą nieruchomość nikt nie chciał zapłacić. Także wyjątkowo szybki wzrost udzielanych kredytów hipotecznych powoduje w systemie częściowego (przy 3,5-proc. rezerwie obowiązkowej „częściowe pokrycie” jest określeniem eufemistycznym) pokrycia depozytów wzrost podaży pieniądza, a wzrost podaży pieniądza grozi wzrostem cen, jeżeli nie spotyka odpowiedniego wzrostu sprzedanej produkcji. Tymczasem w wielu wypadkach za kredytowane pieniądze Polacy kupują mieszkania i domy, które funkcjonują jedynie w głowach projektantów, podczas gdy na placu budowy kołyszą się jeszcze łany nieskoszonej trawy. W ten sposób kredyty mające ułatwić dostęp do ciągle luksusowego towaru, jakim jest mieszkanie, w rzeczywistości podwyższają jego cenę, co czyni ten towar jeszcze większym luksusem. Ergo przekroczenie bariery tego luksusu jest możliwe jedynie pod warunkiem wyjazdu na saksy, co powoduje, że pozostający w kraju coraz dotkliwiej odczuwają skutki nienadążania za „rozwojem gospodarczym” i towarzyszącym mu wzrostem cen. Wprawdzie minister Kluza, który ma być „gwiazdą tego rządu”, potwierdził, że „w tym momencie Polska ma obniżoną akcyzę i kontynuujemy stan z obniżoną akcyzą… mimo napiętości budżetu” (na początku po konstrukcji wypowiedzi przyszło mi do głowy, że „gwiazdą rządu” został Ebi Smolarek), ale zaraz też zastrzegł, że „akcyza w Polsce należy do najniższych, jeśli chodzi o paliwa” – co oznacza, że sprawdzi się zapowiedź ministra Nenemanna, który chyba pełni w ministerstwie rolę tego „złego gliniarza”, że wyższa akcyza zostanie przywrócona od przyszłego roku. Wraz ze wzrostem cen ropy PGNiG znowu podwyższy cenę gazu, chemia – ceny nawozów, górnicy wywalczą kolejne przywileje, „giertychowi” maturzyści wyjadą za granicę, dzięki czemu szybko swoim materialnym statusem przegonią prymusów, którzy zostaną budować Polskę, a rząd dołoży kolejną cegiełkę do stworzenia polskiej odmiany podziału społeczeństwa na Ossi i Wessi, przy czym Wessi to młodzi i w sile wieku Polacy pracujący za granicą, a Ossi to próbujący związać koniec z końcem za krajowe zarobki, a w dużej mierze także renciści, emeryci i klienci pomocy społecznej.

Stad też rząd już myśli, jak naszych Wessi zastąpić prawdziwymi Ossi zza wschodniej granicy, tj. robotnikami ukraińskimi, białoruskimi i rosyjskimi, by budować modelowe europejskie społeczeństwo, w którym narodową część stanowią niedołężni emeryci, a pracujący na system emerytalny i opiekujący się bezdzietnymi starcami – to zarobkowi emigranci.

REKLAMA