Zanim przejdziemy na jidysz

REKLAMA

Kampania wyborcza rozwija się prawidłowo, czego najlepszą ilustracją jest debata Donalda Tuska z Aleksandrem Kwaśniewskim. Najwidoczniej pozazdrościł on premierowi Kaczyńskiemu tych bliskich spotkań trzeciego stopnia i postanowił też dostąpić zaszczytu.

Przypadek ten pokazuje, jak często wydarzenia nabierają własnej dynamiki i znaczenia zupełnie odmiennego od intencji człowieka, który je wywołał. Nietrudno się bowiem domyślić, że premier Kaczyński zdecydował się na debatę z Aleksandrem Kwaśniewskim gwoli wywołania wrażenia, że z Donaldem Tuskiem nie warto dyskutować.

REKLAMA

Dotknięty tym do żywego w miłości własnej przywódca Platformy Obywatelskiej załatwił sobie taką samą debatę. W rezultacie jednak wyszło na to, że najważniejszym dyskutantem na polskiej scenie politycznej jest Aleksander Kwaśniewski! I to w momencie, kiedy jeszcze mógł nie wytrzeźwieć po kolejnym ataku goleni na kijowskim uniwersytecie!

A to dopiero siurpryza, a to ci dopiero obciach! Doprawdy ten cały Aleksander Kwaśniewski ma więcej szczęścia, niż siły charakteru. Gdyby jeszcze miał „zalety fizjologiczne” dra Andrzeja Olechowskiego, bo te „inne”, o których enigmatycznie wspominał kiedyś Lech Wałęsa, z pewnością ma, mimo odmiennego wyroku niezawisłego sądu. Wtedy mógłby nawet zaśpiewać i zatańczyć w duecie z Dodą Elektrodą, ku uciesze telewizyjnej publiczności.

Tymczasem Donald Tusk po nobilitacji dyskusją z Aleksandrem Kwaśniewskim zaapelował do męskości Jarosława Kaczyńskiego, dając do zrozumienia, że jak mu nie stanie do debaty, to będzie go uważał za szelmę.

Takiej poważnej zastawki jeszcze u nas nie bywało, ale zawsze musi kiedyś być ten pierwszy raz. Nawet Leszek Miller, chociaż w swoich bon–motach posuwał się niekiedy bardzo daleko, odważył się jedynie na stwierdzenie, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Ironia losu sprawiła, że były szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej kończy na łaskawym chlebie u pana Andrzeja w Samoobronie.

Więc popatrzcie i zważcie u siebie” – zachęca Adam Mickiewicz – że według Bożego rozkazu, kto nie skończył po męsku ni razu, tego męskość zawiedzie w potrzebie. Czy Donald Tusk aby na pewno zdaje sobie sprawę na co się naraża? Naprawdę warto dla krótkotrwałego połechtania sobie ambicji? Kiedy tak politycy się między sobą przekomarzają, światem wstrząsnęła wiadomość, że w Toruniu powstaje szkoła filologii hebrajskiej, i to podobnież naprzeciwko Radia Maryja.

Słyszałem, ze w takich szkołach studenci uczą się języka powtarzając chórem zadane teksty. W takiej sytuacji szkoła filologii hebrajskiej może dodatkowo pełnić funkcję zagłuszarki toruńskiej rozgłośni, co stanowi osobliwe, niemniej jednak połączenie pięknego z pożytecznym, przynajmniej z punktu widzenia JE ambasadora Dawida Pelega, pełniącego przy rządzie Rzeczypospolitej mniej więcej tę samą rolę, co w przeszłości ambasadorowie Repnin i Stackelberg przy królu Stanisławie Auguście.

Zresztą mniejsza już o te dodatkowe funkcje nowej toruńskiej uczelni, bo już samo jej utworzenie stanowi wymowny znak, że przygotowania do objęcia administracji tubylczej w Polsce specjalnym nadzorem są w pełnym toku. Jest rzeczą oczywistą, że w tej sytuacji tubylczy Irokezi będą musieli nauczyć się nowego języka urzędowego, więc tylko patrzeć, jak podobne szkoły zaczną wyrastać jak grzyby po deszczu również w innych miastach. Ciekawe, czy nowym językiem urzędowym zostanie hebrajski, czy też poprzestaniemy na jidysz? Za tym drugim rozwiązaniem przemawia okoliczność, że jidysz jest bardziej podobny do niemieckiego niż hebrajski, więc można by za jednym zamachem załatwić obydwie kwestie polityczno–kulturowe.

Ciekawe, że jakoś nikt nie wspomina o tym w kampanii wyborczej, a przecież to chyba ważniejsze niż, dajmy na to, debata Donalda Tuska z Aleksandrem Kwaśniewskim, czy znieważenie suki pana marszałka Sejmu? Nietrudno wskazać na przyczyny tego stanu rzeczy zwłaszcza, że przewidział je zaraz po wojnie Gałczyński, wspominając w jednej z wizji św. Ildefonsa, że „posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie?”.

Tym właśnie objaśniam sobie komentarz wygłoszony przez Andrzeja Wielowieyskiego, wieloletniego prezesa Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie i ojca jednej ze świętych polskich rodzin do krytyki, jaką za wiedzą Episkopatu Polski poddany został wyrok trybunału w Strasburgu w sprawie pani Alicji Tysiąc. Pani Tysiącowa uzyskała wyrok zasądzający na jej rzecz od Rzeczypospolitej odszkodowanie za pozostawienie przy życiu jej córki. Andrzej Wielowieyski pryncypialnie skrytykował tę krytykę, zarzucając krytykującym brak wrażliwości na sprawy kobiece. Ano, sam jest na te sprawy wrażliwy tym bardziej, że jego córka, Dominika, pracuje w redakcji „Gazety Wyborczej”, która sprawę pani Tysiącowej życzliwie pilotuje od samego początku i ze strasburskiego wyroku się cieszy.

Rzuca to pewne światło na pogłębiające się różnice między kościołem otwartym, którego wybitnym reprezentantem jest właśnie Andrzej Wielowieyski, a kościołem tradycyjnym. W tym kontekście wypada przypomnieć deklarację wygłoszoną w swoim czasie przez Aleksandra Kwaśniewskiego, iż w swoim postępowaniu kieruje się katolicką nauką społeczną.
Jeśli tak się sprawy mają, to kto wie – może nawet powiedział to serio?
(źródło)

REKLAMA