Orwellowskie pomysły Obamy. Coraz mniej wolności w USA

REKLAMA

Amerykanie nie mogą wyjść ze zdumienia, że w roku wyborczym prezydent Barack Hussein Obama podpisał dwa kontrowersyjne rozporządzenia, które bez wątpienia osłabią jego szanse na reelekcję w listopadzie br. Większość dziennikarzy i polityków z obu partii zadaje sobie pytanie: czy Obama jest tak głupi lub tak pewny swojej popularności, że zgodził się na dziewięć miesięcy przed wyborami podpisać jedne z najbardziej kontrowersyjnych decyzji swojej prezydentury?

9 lutego br. Barack Obama podpisał dekret prezydencki nakazujący wszystkim amerykańskim pracodawcom wykupienie pakietów ubezpieczeń zdrowotnych, które będą gwarantować pracownikom dostęp do darmowych środków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych. Decyzja ta dotyczy bezwzględnie wszystkich pracodawców i wszystkich ubezpieczycieli, niezależnie od tego, czy należą oni do środowisk programowo i światopoglądowo przeciwnych antykoncepcji. Nowe prawo powoduje gwałtowny wzrost składek na ubezpieczenie zdrowotne, co przekłada się na znaczny wzrost kosztów pracy w USA.

REKLAMA

Oliwa do ognia

Chciałbym obalić w tym miejscu jeden mit, który od blisko dwóch lat funkcjonuje w polskich i europejskich mediach. Podpisana przez prezydenta Obamę ustawa „Patient Protection and Affordable Care Act”, której głównym celem było zapewnienie wszystkim obywatelom amerykańskim powszechnego dostępu do opieki lekarskiej, nie realizuje tego celu. Około 16% społeczeństwa amerykańskiego, czyli blisko 50 milionów obywateli, nie posiada ubezpieczenia medycznego. Znamienne, że w 2010 roku liczba wszystkich pracowników ubezpieczonych przez swojego pracodawcę spadła z 56,1 % do 55,3%. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ wielu pracowników dobrowolnie rezygnuje z firmowych pakietów ubezpieczeniowych, żeby ratować kondycję finansową swojego pracodawcy i tym samym utrzymać własną posadę. Poza tym – co podkreśla na każdym kroku w swoim programie wyborczym kongresmen Ron Paul – składki są zbyt wysokie w stosunku do jakości oferowanych usług. Pracownicy zdają sobie sprawę, że nie warto wymuszać na swoim pracodawcy przestrzegania obamowskiej ustawy o ubezpieczeniach zdrowotnych, ponieważ powoduje ona taki wzrost kosztów, że firma jest zmuszona dokonać redukcji zatrudnienia lub ewakuować się za granicę.

Obciążenie obowiązkowych składek ubezpieczenia zdrowotnego dodatkowym obowiązkiem zapewnienia pracownikom dostępu do środków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych dowodzi, że na decyzje Białego Domu w kwestii polityki zdrowotnej państwa ogromny wpływ mają wielcy potentaci przemysłu farmaceutycznego. Zresztą bujdą jest twierdzenie, że te ubezpieczenia pokrywają 100% kosztów usług medycznych. Firmy ubezpieczeniowe wraz ze środowiskiem lekarskim stworzyły taki system pakietów usług, że płacąc nawet najwyższe składki miesięczne, pacjent zawsze musi pokryć bezpośrednio część kosztów z własnej kieszeni.

Należy też pamiętać, że pracodawcy pokrywają całkowicie ubezpieczenie zdrowotne jedynie w przypadku zawodów szczególnie niebezpiecznych dla zdrowia. W pozostałych przypadkach pracodawcy przerzucają obowiązek płacenia przynajmniej części składek na pracownika. A to znacznie obniża zarobki i powoduje odejście części personelu do konkurencyjnych zakładów pracy.

Nie wchodząc dalej w szczegóły tego pokracznego mechanizmu, należy podkreślić, że system, który narzuciła ustawa „Patient Protection and Affordable Care Act”, szumnie nazywana „wielką reformą ochrony zdrowia”, skomplikował jedynie i tak bardzo złożony i pogmatwany sposób rozliczeń za usługi medyczne w USA. Dorzucenie do tej reformy obowiązkowego wykupu składek gwarantujących dostęp dla wszystkich pracowników do środków antykoncepcyjnych jest jak próba gaszenia pożaru benzyną.

Totalitarny dekret

Ale nie tylko dodatkowe koszty ubezpieczenia wzbudziły wielkie emocje wśród Amerykanów. Dekret prezydencki uderza przede wszystkim w wolność światopoglądu gwarantowaną przez I Poprawkę do Konstytucji. Nawet w rodzimym środowisku politycznym prezydenta Obamy zawrzało. Dekret narzuca bowiem obowiązek wykupywania środków antykoncepcyjnych oraz wczesnoporonnych przez pracodawców z chrześcijańskich placówek charytatywnych i fundacji religijnych. Dotyczy to również szkół, uniwersytetów, klinik i szpitali katolickich, których właścicielami, a tym samym pracodawcami są diecezje, zakony lub wspólnoty parafialne. Trudno się więc dziwić, że tak zamordystyczne, wręcz orwellowskie prawo, zrodzone w oparach umysłowego zaczadzenia charakteryzujące-go środowiska lewacko-feministyczne, zostało potępione nawet przez popleczników Obamy. Przewodniczący Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej, 55-letni demokratyczny gubernator Wirginii Timothy Michael Kaine, nazwał dekret Obamy jednym z największych błędów obecnego prezydenta. Po Waszyngtonie chodzą także pogłoski, że przeciwny decyzji prezydenta był nawet sam wiceprezydent Joe Biden, który jest katolikiem. Sam prezydent bywa z rodziną okazjonalnie w kościołach Waszyngtonu, ale konia z rzędem temu, kto naprawdę wie, jakiego jest wyznania.

Specjalne rozporządzenie prezydenckie obraża uczucia religijne nie tylko katolików, którzy stanowią największą grupę wyznaniową w USA (ok. 78 mln osób – 26 % ludności). Dekret jest powszechnie krytykowany wśród chrześcijan wszystkich odłamów, a także przez niektóre konserwatywne religijnie środowiska żydowskie i muzułmańskie. Jak podkreślił przewodniczy klubu Partii Demokratycznej w Izbie Reprezentantów USA, John Barry Larson, utrata poparcia wspólnot religijnych oznacza katastrofę dla Obamy w tegorocznym wyścigu do Białego Domu.

„Wyrocznia z Omaha”

Nie tylko kontrowersyjny dekret o obowiązku wykupienia ubezpieczeń pokrywających zakup środków antykoncepcyjnych, środków poronnych oraz sterylizacji wzbudza wśród Amerykanów ostrą polemikę. Także zaproponowany w zeszłym tygodniu budżet państwa na 2013 rok dramatycznie podzielił społeczeństwo amerykańskie. Plan finansowy Obamy zakłada przede wszystkim wprowadzenie „janosikowego” podatku dla najbogatszych obywateli w wysokości 30% ich dochodów. Mentorem tej koncepcji rodem z lasu Sherwood jest 82-letni Warren Buffet – kontrowersyjny prezes grupy ubezpieczeniowej Berkshire Hathaway, przez niektórych ekonomistów nazywany „Mędrcem z Omaha”, a przez innych „ekscentrycznym dziadkiem”, rozdającym swój majątek na cele charytatywne.

Warto się na chwilę zatrzymać przy tej postaci. To on bowiem w ostatnich miesiącach był największym agitatorem i rzecznikiem koncepcji wprowadzenia podatku dla najbogatszych Amerykanów.

Warren Buffet pochodzi z rodziny o bardzo surowej, niemal purytańskiej etykiecie. Jego przodkowie byli hugenotami i przybyli do Nowego Świata prawdopodobnie już w XVIII wieku. Ojciec Warrena – Howard Homan Buffett (1903-1964) – był republikańskim kongresmenem z drugiego okręgu wyborczego w stanie Nebraska. Wychowywał syna w duchu ultrakonserwatywnym społecznie i liberalnym gospodarczo. Ciekawe, jak dzisiaj oceniałby poglądy polityczne syna?

Warren Buffet nie kierował się żadnymi bandyckimi zasadami pokroju dewizy biznesowej III Rzeczpospolitej, mówiącej, że pierwszy milion należy ukraść. Niezwykle uczciwie, rozsądnie i bez pośpiechu lokował swój kapitał tylko w pewne inwestycje. Już w wieku 14 lat przeznaczył swoje zaskórniaki, zarobione na roznoszeniu gazet, na zakup półhektarowej działki, którą wydzierżawił. Jego dalsza, niezwykle błyskotliwa kariera inwestorska polegała na prostej zasadzie: za oszczędzone pieniądze kupował jedynie akcje najdroższych i najbardziej stabilnych firm na rynku. Ale Buffet nie tylko zarabiał. Niemal 99 procent swojego majątku przeznaczył na cele charytatywne. Od 2006 roku „Mędrzec z Omaha” rozdał 37 miliardów dolarów. Ten iście królewski gest uczynił go w oczach amerykańskiej opinii publicznej człowiekiem nieskazitelnym moralnie i najwyższym autorytetem ekonomicznym. Problem jednak w tym, że ten „autorytet” miał na swoim koncie kilka kompromitujących wpadek, kiedy jego szósty zmysł inwestorski zawodził niemal całkowicie. Już w 1951 roku, jako 21-letni absolwent Columbia Business School, utopił jedną czwartą swojego majątku w stacji benzynowej firmy Sinclair. Na jego usprawiedliwienie należy dodać, że za tą pierwszą wpadką stał przypadek. Buffet nie mógł wiedzieć, że po drugiej stronie ulicy kompania Texaco otworzy nieporównywalnie nowocześniejszą jak na tamte lata stację benzynową. Jednak o wielkim zmyśle inwestycyjnym Buffeta świadczyć może fakt, że już w 1962 roku posiadał majątek wart ponad 7 miliardów dolarów. Szkoda, że dużą cześć z tych środków utopił, kupując zakłady tekstylne Berkshire Hathaway, które musiał zamknąć w 1984 roku ze startą ok. 1,3 mld dolarów. 42 lata po pierwszej złej inwestycji przyszła kolej na trzecią. Tym razem Warren Buffet wykazał się brakiem myślenia przyszłościowego. Zakupił za 433 miliony dolarów akcje zakładów Dexter Shoes, produkujących buty do gry w kręgle. Jego wywiad gospodarczy okazał się na tyle słaby, że nie dostrzegł, iż większość podobnych zakładów dawno przeniosła swoje fabryki za granicę, kiedy Dexter Shoes uparcie produkował swoje wyroby na terenie USA, co wpływało na koszty pracy i końcową cenę tego obuwia. Dodatkowo Buffet zapłacił za akcje Dexter Shoes papierami wartościowymi swojej firmy ubezpieczeniowej Berkshire. W momencie upadku Dexter Shoes jego straty wyniosły łącznie 3,5 miliarda dolarów. Ale to nie koniec wpadek czołowego doradcy prezydenta Obamy. Już jako powszechnie znany guru od inwestycji zakupił w 2008 roku 84 miliony akcji firmy naftowej Conoco Philips. Zrobił to w chwili, kiedy cena baryłki ropy naftowej wynosiła 100 dolarów. Nawet amatorzy ostrzegali inwestorów, że w ciągu kliku miesięcy ceny ropy będą musiały gwałtownie spaść. Faktycznie, w niedługim czasie cena baryłki ropy spadła niemal o połowę, a człowiek uznawany za inwestycyjną wyrocznię wszech czasów skompromitował się w sposób wyjątkowo prymitywny, tracąc kilka miliardów dolarów. Po swojej ostatniej wpadce Warren Buffet postanowił stać się ekonomicznym rzecznikiem polityki gospodarczej Baracka Obamy. Od kilku miesięcy Biały Dom podpiera się autorytetem Warrena Buffeta jak ślepy dziad tłustym kundlem. Buffet konsekwentnie namawia rządzących socjalistów do podniesienia podatków dla najbogatszych, gdyż – jak twierdzi – on sam płaci mniejsze podatki niż jego sekretarka. Ze zdziwieniem obejrzałem niedawno na serwisie You Tube wypowiedź p. Wojciecha Cejrowskiego, który zapytany przez jakiegoś chłopaczka, z czym mu się kojarzy flaga USA, odpowiedział: „to jest proszę pana przepiękna flaga, kraina wolności, gdzie są najniższe na kuli ziemskiej podatki (…). Stany Zjednoczone – gites!”.

Ameryka nie jest wcale taka „gites”!

Lubię pana Wojtka jak mało którego polskiego celebrytę, więc coś mu doradzę, zanim zrobi to jakiś złośliwy lewak. Otóż w USA podatki wcale nie są najniższe na świecie! Mało tego – są one wyższe niż w wielu krajach, z których pan Wojtek przywozi swoje reportaże. Każdy przeciętny amerykański podatnik musi bulić Wujowi Samowi każdego roku trzy rodzaje podatków: federalny – wahający się od 15 do 35% wysokości dochodów, podatki stanowe – wynoszące w niektórych stanach nawet 10% – oraz podatki lokalne. Do tego z każdego czeku wypłacanego legalnie zatrudnionym pracownikom odpada około 15% na Medicaid i składki ubezpieczenia społecznego (Social Security). Nie będę wspominał o podatkach od nieruchomości, sprzedaży czy od zysków kapitałowych. Pominę podatki konsumpcyjne, korporacyjne i spadkowe. A na koniec z długiej listy różnych rodzajów ciężarów fiskalnych pozwolę sobie wymienić podatki od: papierosów i tytoniu, alkoholu, taryfy i licencji na sprzedaż piwa i wyrobów alkoholowych, zakładów bukmacherskich, energii, przeniesienia własności, wartości netto posiadanego bogactwa, wynajmu pokoju hotelowego, utylizacji odpadów, zakupu futra, prezentu, paliwa, luksusu czy nawet od śmierci i bezrobocia. Jednym słowem: nie jest wcale tak malinowo, jak wynikałoby to z opowiadania pana Wojtka. Ktoś, kto wypełniał amerykański odpowiednik polskiego PIT-a, wie, o czym piszę.

Teraz prezydent Obama chce, żeby najbogatsi Amerykanie zasilili w ciągu najbliższej dekady budżet kwotą 1,5 biliona dolarów. Jak to zrobić? Można np. podnieść płacone przez nich podatki od dywidend z 20% do 39,6%, a stawki obciążające pozostałe dochody z 17% do 30%. Nie ma się więc co dziwić, że politycy GOP określili „janosikowy” budżet Obamy mianem dead on arrival, czyli martwego od samego początku. Obama wie doskonale, że tak złodziejska propozycja nie przejdzie przez maszynkę do głosowania na Kapitolu. Ale jako populista chce rozpętać burzę przed wyborami i zwalić niepowodzenie swojej polityki rozdawniczej na opozycję, która „hamuje jego szlachetne zamiary”.

REKLAMA