Bondsmeni i łowcy głów. Jak prywatne firmy wspierają wymiar sprawiedliwości?

REKLAMA

62-letni Wayne Spath to najlepszy florydzki bondsmen. W Kanadzie czy w Wielkiej Brytanii jego działania są uznawane za bezprawne i podlegają takiej samej karze jak próba przekupienia sądu. W 46 stanach USA ta profesja jest jednak legalna i stanowi źródło utrzymania ponad 14 tys. osób.

Gdyby nie kajdanki na bilbordzie przed biurem Spatha, jego klienci byliby przekonani, że wchodzą do renomowanej kancelarii prawniczej. Spath twierdzi, że pomaga ludziom. Podaje przykład 20-letniej kelnerki, która spędziła przeszło tydzień w areszcie, nim zwróciła się do niego o pomoc. Zatrzymano ją z powodu bójki z mężem, w której został on lekko ranny. Spath wziął od kobiety 200 dolarów i zgodził się wpłacić za nią kaucję w wysokości 2 tys. dolarów. Wcześniej przestudiował sprawę i uznał za znikome ryzyko, że młoda matka nie pojawi się na procesie. Gdyby się pomylił, straciłby 2 tys. dolarów, chyba że któryś z pracujących dla niego łowców głów odszukałby zbiegłą i przyprowadził do sądu.

REKLAMA

Tak właśnie działają bondsmeni. Niektórzy z nich są równocześnie łowcami głów, czyli ścigają podejrzanych nie stawiających się na proces. Zawód ten jest legalny tylko w USA i na Filipinach (pamiątka po amerykańskiej okupacji tego kraju). Około 4 proc. klientów Wayne’a Spatha nie stawia się na rozprawy. Trzy czwarte dociera z opóźnieniem wspierane przez jednego z siedmiu zatrudnianych przez niego łowców głów. W tym jednym feralnym odsetku był jednak ostatnio człowiek, za którego wpłacił 100 tys. dolarów. – Straciłem wszystko, co zarobiłem w tym roku. Jeżeli raz się pomylę, muszę mieć rację 17 kolejnych razy, aby wyjść na swoje – mówi Spath. Pechową kaucję wpłacił za handlarza narkotyków. Sprawa wydawała się czysta, bo oskarżony zaczął współpracować z rządem. Okazało się jednak, że bardziej odpowiada mu klimat brazylijskiej dżungli niż amerykańskiego więzienia. Spath nie traci jednak nadziei na odzyskanie pieniędzy – prześledził już trasę podróży oskarżonego, zdobył jego billingi i znalazł byłą dziewczynę. Jest przekonany, że wcześniej czy później zbieg popełni błąd.

Bounty hunters (łowcy głów) mają w USA wiele uprawnień. Na przykład mogą wejść na prywatną posesję poszukiwanego bez nakazu aresztowania. Nie mogą jednak wejść na posesję kogoś innego – nawet jeżeli mieliby informacje, że ukrywa się tam zbieg. – To jest typowo amerykański pomysł – ocenia John Goldkamp, profesor kryminalistyki na Uniwersytecie Temple w Filadelfii. – To jedyny wypadek w systemie sprawiedliwości, gdzie decyzja o wolności podejrzanego zależy od chęci zysku biznesmenów – dodaje. Zdaniem Billy’ego Kreinsa, rzecznika stowarzyszenia zawodowych bondsmenów w USA, jest to najlepszy system na świecie, bo „nic nie kosztuje podatników”.

Co więcej, jest efektywny, ponieważ większość oskarżonych pojawia się w sądzie. Średnie roczne zarobki bondsmenów wynoszą 59 tys. dolarów. Biuro Statystyki Zawodów w USA zaklasyfikowało ten zawód do kategorii „specjalista od finansów”.

Choć bondsmeni są efektywni, stany Illinois, Kentucky, Oregon i Wisconsin nie akceptują tej profesji. Wiele organizacji w Stanach Zjednoczonych, np. Amerykańskie Stowarzyszenie Adwokatury (ABA) czy Narodowe Stowarzyszenie Prokuratorów Okręgowych (NDAA), stara się zdelegalizować ów biznes w pozostałych stanach. Zarzuty są natury moralnej – bondsmeni dyskryminują biednych, których nie stać na zapłacenie 10-15 proc. wartości kaucji, i uzurpują sobie prawo do decyzji pozostających w kompetencji sądów. Najpoważniejszym argumentem są jednak oskarżenia o korupcję. Wielu prokuratorów jest przekonanych, że zblatowani sędziowie orzekają wysokie kaucje, aby oskarżeni musieli korzystać z usług bondsmenów, którzy nie konkurują ze sobą cenowo. Jako alternatywę proponują system oregoński – ścisły dozór policyjny nad oskarżonym i poręczenia majątkowe (nieruchomości). Większość klientów bondsmenów to jednak właśnie oskarżeni o drobne przestępstwa niezamożni ludzie, nie mający nawet tysiąca dolarów na zapłacenie kaucji. Bez pomocy bondsmenów musieliby spędzić w więzieniu kilka tygodni, aż do rozprawy. W tym czasie nie mogliby pracować, a ponadto obciążaliby państwo kosztami utrzymania w areszcie.

– Pozwólmy zająć się tym prywatnemu sektorowi. My to po prostu zrobimy lepiej – tłumaczy Spath.

REKLAMA