Rafał Ziemkiewicz: PKP jako relikt PRL

REKLAMA

Swego czasu kupiłem w dworcowej kasie bilet do Białegostoku, wsiadłem i dowiedziałem się od konduktora, że, niestety, muszę kupić u niego drugi bilet, bo kasy dworcowe należą do spółki PKP-cośtam, a ten akurat pociąg do spółki Koleje-jakieśtam, która też co prawda należy w 100 proc. do PKP, ale bilety ma osobne.

Nauczony doświadczeniem w pociąg do Poznania wsiadłem bez biletu i poszedłem szukać konduktora. Ten z uśmiechem wyjaśnił mi, że nie muszę już, jak za Peerelu, biegać za nim po całym składzie, sam przyjdzie i wypisze bilet za opłatą jedynych sześciu złotych. Nieopatrznie uwierzywszy w normalność, następnym znowu razem, jadąc z Lublina, pozostałem w przedziale. Zjawił się jakiś umundurowany żłób, który zrobił mi awanturę i zażądał stu iluś złotych mandatu za jazdę bez biletu. Gdy powołałem się na rozmowę z jazdy do Poznania, prychnął, że owszem, tak jest w pociągach spółki PKP-cośtaminnego, ale to jest pociąg spółki PKP-cośjeszczeinnego, w którym pasażer ma obowiązek znaleźć konduktora niezwłocznie po wejściu, pod karą uznania za gapowicza. O tym, że pasażer ma obowiązek wiedzieć, z jaką spółką ma do czynienia i jakie są jej regulaminy, nie wspomniał, boć to oczywiste.

REKLAMA

Oczywiście, nie chcąc dawać byle komu satysfakcji, ofiarowałem mu żądane pieniądze, nawet z uprzejmą sugestią, gdzie je może umieścić – ale już się wręcz nie mogę doczekać następnej przygody z którąś z licznych spółek, każdą z tłumem prezesów, dyrektorów i członków rad nadzorczych, na które państwo podzieliło swoje koleje.

Więc nie rozumiem tego oburzenia niektórych mediów, że na dworcu w Krakowie sprzedano zagranicznemu turyście bilet na nieistniejący pociąg. O co chodzi? Turysta, czyli, zdaje się, chciał poznać nasz kraj? No to nie mógł trafić lepiej niż na PKP

(źródło)

REKLAMA