Korwin-Mikke o autorytecie w Rodzinie

REKLAMA

Rządząca dziś światem upadającej cywilizacji Lewica nienawidzi słowa „autorytet”. System „autorytarny”, czyli taki, w którym władza opiera się na czyimś autorytecie (Boskim, jednostki, prawa czy tp. – istnieją różne systemy autorytarne!), to coś obrzydliwego – jedyny słuszny to taki, w którym rację ma Większość. Jest to dość oczywisty nonsens – a skutki tych teoryj widzimy dziś na własne oczy. Przy wychowywaniu dziecka jednak ten problem nie istnieje, bo w rodzinie na ogół nie ma jak utworzyć „Większości”. Dlatego nawet lewicowi teoretycy, choć z obrzydzeniem, mówią o „autorytecie rodziców” (oczywiście zawsze „rodziców” – nigdy „ojca”!) jako o niezbędnym czynniku w wychowywaniu dziecka.

Istnieją w tym względzie trzy różne szkoły. Pierwsza – tradycyjna – przyznaje rodzicom rację a priori i wymaga od dzieci posłuszeństwa. Metoda ta jest znakomita z jednym wyjątkiem: kiedyś rodzic pomyli się i cały autorytet diabli wezmą. Może po drugim błędzie. Albo trzecim. Druga – nowoczesna, „wolnoamerykańska” (choć głoszono ją zarówno podczas oświecenia, jak i za Cesarstwa Rzymskiego) – nie grozi taką katastrofą. Dziecko ma wychowywać się bez autorytetów i dopiero budować je sobie samodzielnie w odpowiednim wieku. Wbrew pozorom, ryzyko pójścia fałszywą drogą nie jest tu wielkie – hippisi, narkomani itp. są w końcu niewielkim marginesem. Ale stwarza to trudne problemy wychowawcze, jako że nie można użyć argumentu: „Nie rób tego, bo ja ci to mówię” – nieodzownego, by odwieść dziecko od czynu, którego konsekwencji nie może sobie ono nawet wyobrazić. W gruncie rzeczy jest to metoda dobra dla rodziców dość bogatych, by ścierpieć np. podpalenie przez dziecko mieszkania czy samochodu. Trzecia – pragmatyczna – polega na budowaniu kapitału zaufania i ostrożnym korzystaniu zeń. Autorytet u dziecka mamy niejako z natury – powstaje on dlatego, że Ojciec umie robić rzeczy dlań niemożliwe, a nawet niemożliwe do wykonania przez Matkę. Polecenia oparte na tym autorytecie radzę jednak wydawać rzadko i – tu paradoks – najlepiej wtedy, gdy dziecko nie posłucha. Łatwo można przepowiedzieć, że sparzy się, próbując naśladować w zapaleniu zapałki.

REKLAMA

Trzeba przedtem spokojnie powiedzieć: „Nie rób tego, bo się sparzysz” – i spokojnie czekać w pogotowiu, aby upuszczoną z wrzaskiem zapałkę zgasić, nim zapali się dywan (ojciec ze szkoły tradycyjnej zabroni zapalania, z nowoczesnej – nie powie nic). Cała sztuka polega w gruncie rzeczy na częstszym dokładaniu do kapitału niż korzystaniu zeń, tzn. więcej razy winno dziecko przekonywać się, że ojciec miał rację, niż słuchać autorytetu na wiarę. Nie ma zazwyczaj mowy, by do takiej dyscypliny skłonić kobietę.

Nie złoszcząc się, ojciec musi wziąć pod uwagę, że polecenia wydawane są przez matkę przy jednoczesnej pracy na kilku stanowiskach (sama coś sprząta, w kuchni buzuje, pralka warczy). Stąd w miarę dorastania dziecka trzeba mu tłumaczyć, że kobiety mają prawo do fantazji, humorów itp. – co nie umniejszając miłości dziecka, wyjaśni nieuniknione niekonsekwencje w wydawanych przez matkę poleceniach. Rzecz prosta, argumentu z drugiego piętra abstrakcji: „Muszą mnie słuchać, bo ja mam autorytet” używać nie wolno. Jest odwrotnie: mam autorytet, co widać po tym, że dziecko mnie słucha – a nie: dziecko mnie słucha, bo mam autorytet! Dziecko może być świetnie wychowane, nie znając w ogóle słowa „autorytet”!

REKLAMA