Łepkowski: Amerykański olbrzym budzi się ze snu. To nie zasługa Obamy!

REKLAMA

Gospodarka amerykańska ma się dobrze i wszystko wskazuje, że będzie lepiej. „Eksperci” wieszczący jeszcze dwa lata temu koniec międzynarodowej supremacji dolara na korzyść euro powinni dzisiaj posypać głowy popiołem. Pozostaje jedynie zadać pytanie: czy to zasługa polityki gospodarczej Obamy, czy zwykła cykliczność koniunktury światowej?

Prezes systemu Rezerwy Federalnej Ben Bernanke uważa, że sytuacja gospodarcza USA stabilizuje się i wykazuje wyraźne tendencje wzrostowe. 17 lipca na konferencji prasowej kończącej posiedzenia Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FOMC) Bernanke oświadczył, że zamierza ograniczyć tempo skupu obligacji w drugiej połowie 2013 roku i zakończyć całkowicie ten program w połowie przyszłego roku. Warunkiem realizacji takich założeń jest utrzymanie tempa wzrostu gospodarczego przynajmniej na obecnym poziomie i zgodnym z obecnymi oczekiwaniami Fed.

REKLAMA

Fed zaraża optymizmem

W grudniu 2012 roku amerykański bank centralny uchwalił program stymulacyjny, w ramach którego od początku stycznia skupowane były obligacje warte 45 mld $ miesięcznie. Program ten uwzględnia także uchwalony we wrześniu 2012 roku kalendarz skupu obligacji zabezpieczonych hipotekami MBS, wartych 40 mld $ miesięcznie. Stąd też Fed skupuje każdego miesiąca od początku tego roku aktywa warte łącznie 85 mld dolarów.

Obecnie jednak system jest „gotowy do zwiększenia lub zmniejszenia tempa skupu tak, aby zachowana była właściwa akomodacja monetarna, odpowiednia dla sytuacji na rynku pracy lub poziomu inflacji” – oświadczył prezes Bernanke. Amerykański Bank Centralny, który jest najbardziej dokładnym i niezależnym badaczem gospodarki, obniżył także prognozy stopy bezrobocia w Stanach Zjednoczonych w 2013 i 2014 roku. Eksperci Systemu Rezerwy Federalnej oceniają, że stopa bezrobocia w USA wyniesie w drugiej połowie tego roku pomiędzy 7,2 a 7,3 proc., co oznacza istotny spadek o 0,2 punktu procentowego w stosunku do marcowej prognozy, kiedy system zakładał stopę bezrobocia w 2013 roku na poziomie nawet 7,5 procent. Amerykanie mogą już się cieszyć, że stopa bezrobocia w przyszłym roku spadnie prawdopodobnie do 6,7 proc., a w czwartym kwartale 2015 roku wyniesie zaledwie 6 procent.

Teoretycznie pracy nie będzie miał jedynie ten, kto albo jest bardzo wybredny, albo lubi żyć na garnuszku państwa.
Zbliżające się wzrosty w gospodarce amerykańskiej doskonale wyczuł rynek nieruchomości w całym kraju, gdzie ceny domów wyraźnie rosną.

Jeszcze rok temu od Honolulu po Nowy Jork amerykańska Main Street była zawalona niekończącą się ilością tabliczek z napisem „House for sale”. Zgodnie z informacjami podanymi przez lipcowe wydanie prestiżowego biuletynu „J.P. Morgan Guide to Markets”, w trzecim kwartale 2013 roku ceny nieruchomości oraz ceny najmu domu gwałtownie wzrosną. Już teraz cena wynajmu jest znacznie wyższa od raty kredytu hipotecznego, co czyni znowu opłacalnym zakup domów pod wynajem.

Romney miał plan

Czy zatem można uznać nadchodzący wzrost PKB za sukces Baracka Obamy i jego wizji gospodarczej państwa? A może gospodarka amerykańska jest na tyle silna, że sama z siebie potrafi wygenerować koniunkturę gospodarczą wbrew hamującym ją pomysłom polityków z Waszyngtonu?

Czerwcowe spadki na rynku akcji nie wpłynęły znacznie na ogólny trend wzrostowy. Jest już pewne, że dla gospodarki amerykańskiej zaczyna się nowa koniunktura i kilka tłustych lat. Ed Keon, szef grupy doradztwa finansowego Prudential’s Quantitative Management Associates, zwrócił uwagę podczas wywiadu dla stacji telewizyjnej CNN, że wzrost nastąpiłby wcześniej, gdyby gospodarki nie dławiły podatki Obamy. Jednak nawet z nimi u pasa gospodarka może wygenerować w 2014 roku wzrost rzędu 5 procent. Ekonomiści amerykańscy podkreślają, że wraz z typową zmianą cyklu koniunkturalnego najbliższa dekada będzie okresem wielkich zmian w całej infrastrukturze gospodarczej USA. Jednym z najistotniejszych elementów tej transformacji będzie uniezależnienie energetyczne Ameryki.

Ale mogłoby być o wiele lepiej. W sierpniu zeszłego roku republikański kandydat na urząd prezydenta USA Mitt Romney obiecywał, że w 2020 roku Ameryka uzyska pełną niezależność energetyczną dzięki zezwoleniom na wydobycie ropy naftowej i gazu ziemnego na wodach morskich wokół Wschodniego Wybrzeża USA, przyznaniu stanom prawa do wolnej eksploatacji zasobów energetycznych na terenach znajdujących się pod kuratelą rządu federalnego oraz dzięki zawarciu sojuszu energetycznego z Kanadą i Meksykiem, dzięki któremu miał powstać rurociąg Keystone XL. Ten projekt wielkiej rury przesyłowej z Kanady do Teksasu, podobnie jak pozostałe pomysły, został całkowicie odrzucony przez administrację Obamy.

Tym samym rząd federalny pozbawił wiele regionów 3 milionów miejsc pracy i ponad 1 bln dolarów wpływów do federalnego budżetu oraz kas stanowych i lokalnych.

Proobamowscy eksperci ekonomiczni, tacy jak Michael Levi, analityk ds. energii w nowojorskiej Radzie ds. Stosunków Zagranicznych, nazwali plan energetyczny Romneya „sposobem na uzależnienie kraju od surowców kopalnych”. Uznali oni jednym chórkiem, że zwiększenie krajowego wydobycia ropy naftowej nie uchroni Amerykanów przed wysokimi cenami paliw, ponieważ – jak twierdzi Levi – „wrażliwość amerykańskiej gospodarki na zmienność rynku ropy jest pochodną ilości surowca, którą zużywamy, a nie wielkości importu”.

Jaka jest zatem wizja energetycznej przyszłości Ameryki według Baracka Obamy? Wydawałoby się, że prezydent będzie bronił sloganu „niezależności energetycznej do 2020 roku” jak niepodległości. Tymczasem w jego czerwcowym przemówieniu do obu izb Kongresu zabrakło jasnego kierunku działań generujących bezpieczeństwo energetyczne głównie w oparciu o własny węgiel i gaz. Za najważniejsze Obama uznał „działania adaptacyjne do (rzekomych) zmian klimatycznych na naszej planecie”, a więc przede wszystkim ograniczenie emisji CO2 do atmosfery. Te słowa nie są jedynie pustym lewicowym bełkotem o globalnym ociepleniu i konieczności ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. One są deklaracją, że rząd USA przyłączy się do międzynarodowej polityki przyznawania limitów emisji takich gazów oraz wpompuje ogromne pieniądze w badania nad tzw. globalnym ociepleniem.

Znamienne, że po oświadczeniu mówiącym o konieczności ograniczeń w emisji CO2 Obama zaraz sam dopowiedział, broniąc się z góry: „Gdybym życzył Ameryce klęski, gdybym chciał, by podążała za innymi, a nie przewodziła, by cierpiała, a nie rozwijała się, i by rozpaczała, a nie śniła, zacząłbym od energii”.

Czytałem i słuchałem wiele przemówień prezydentów Stanów Zjednoczonych, ale nigdy nie spotkałem w oświadczeniu szefa amerykańskiego państwa tłumaczenia się w ten sposób ze szkodliwości swoich decyzji. Tylko człowiek, który ma na sumieniu coś złego, tłumaczy się w takim tonie ze swoich czynów, zanim ich dokona.

Najgłupszy pomysł na zwiększenie liczby miejsc pracy

Gdyby porównać Obamę do innych przywódców światowych, tylko dwóch miałoby zbliżoną wizję gospodarki: dr Robert Mugabe, prezydent Zimbabwe, i François Hollande, prezydent Republiki Francuskiej, z którymi Obama prezentuje podobne stanowiska w odniesieniu do podstawowych założeń kwestii przywrócenia wzrostu gospodarczego oraz społecznego wymiaru polityki fiskalnej i ekonomicznej. Innymi słowy: to zwyczajne komuchy, wycierające sobie gęby sloganami sprawiedliwości społecznej. Nawet Bill Clinton dostrzegł szereg zagrożeń płynących z takiej wizji państwa. W wydanej dwa lata temu książce „Back to Work: Why We Need Smart Government for a Strong Economy” („Z powrotem do pracy. Dlaczego potrzebujemy inteligentnego rządu dla wzmocnienia gospodarki”). Bill Clinton przemyca między wierszami opinię, że administracja Obamy składa się w większości z nieudaczników odpowiadających za stagnację ekonomiczną, wysokie bezrobocie i osłabienie konkurencyjności amerykańskiej gospodarki w równym stopniu jak neokonserwatyści republikańscy.

Na rzecz obecnego prezydenta świadczy jedynie fakt, że przejmował gospodarkę amerykańską w chaosie zbliżonym do okresu Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych XX wieku. W 2008 roku wzrost PKB był ujemny, bezrobocie osiągnęło 9,9 proc., a inflacja narastała z miesiąca na miesiąc. Wtedy część lewicowych dziennikarzy amerykańskich zaczęła z zachwytem zerkać na strefę euro.

Wystarczyło pięć lat, aby gospodarka sama się odnowiła. Obecnie wzrost gospodarczy rośnie, bezrobocie maleje z miesiąca na miesiąc, a inflacja spadła do 2 procent. Czy można było uzyskać lepsze wyniki o wiele wcześniej? Ekonomiści uważają, że polityka Obamy jedynie wyhamowała koniunkturę, które mogła nadejść już w 2010 roku. W opinii wielu ekspertów, w tym Davida Barkera, komentatora ekonomicznego „U.S. News”, Obama popełnił trzy zasadnicze błędy.

Po pierwsze: w czasie kiedy rząd federalny potrzebował wpływów z tytułu podatków, Obama zaczął bawić się na wzór republikanów w cięcia podatkowe nie mające większego znaczenia dla wolnego rynku. Zmniejszył bowiem jedynie podatki od wynagrodzeń z 7,65% do 5,65% w skali roku. Był to gest bardziej kosmetyczny i pod publiczkę niż realne poluzowanie węzłów fiskalnych duszących przedsiębiorców. Jego celem miała być stymulacja klasy średniej do robienia większych zakupów. W rzeczywistości cięcia obciążyły deficyt budżetowy dodatkową kwotą 93 miliardów dolarów.

Krytycy zarzucili prezydentowi, że dokonuje cięć podatkowych w strefie mało znanych obciążeń fiskalnych, jak np. amortyzacji premii. Firmy dostały też prawo – zupełnie niepotrzebnie – do odliczania sobie z góry od podatków wartości nowo zakupionych środków trwałych na kolejne 20 lat.

Po drugie: najbardziej spektakularną pomyłką polityki gospodarczej Obamy było stworzenie pakietów stymulacyjnych, które miały generować powstanie nowych miejsc pracy. Oblicza się, że każde nowe stanowisko powstałe dzięki tym pakietom kosztowało skarb państwa od 170 tys. do 400 tys. dolarów. Tymczasem licząc wszystkie korzyści ekonomiczne, jakie takie stanowisko pracy przynosi budżetowi, to dochód rzędu zaledwie od 20 tys. do 63 tys. dolarów rocznie. Jeżeli więc głównym przesłaniem stworzenia programu stymulacyjnego miało być zmniejszenie bezrobocia, była to najdroższa i najgłupsza operacja ekonomiczna w całej historii USA i jedna z najbardziej kuriozalnych w dziejach świata.

Kraj wielkich możliwości

Przed wybuchem paniki finansowej w 2008 roku Stany Zjednoczone miały jedną z najniższych stóp bezrobocia na świecie. Wynikało to z faktu, że amerykański rynek pracy cieszył się dużą swobodą zwalniania pracowników bez ponoszenia konsekwencji karnych, z giętkości polityki fiskalnej oraz z zaniku związków zawodowych, dyktujących pracodawcom komunistyczne reguły zatrudnienia.

Po 2009 roku nawet kraje Unii Europejskiej zaczęły dokonywać deregulacji w dziedzinie prawa pracy. Tymczasem rząd Obamy zaczął wprowadzać regulacje licencjackie rynku pracy. To tak jakby w czasie powodzi zacząć regulować bieg rzeki w jej środkowym biegu. Czysta głupota, nie znajdująca żadnego uzasadnienia prócz chęci zaszkodzenia własnemu państwu!

Kiedy większość państw świata dereguluje rynki pracy, poprawiając dzięki temu swoje pozycje na międzynarodowych indeksach wolności gospodarczej, Stany Zjednoczone wprowadzają uprawnienia i licencje zawodowe.

Co prawda nadal w opinii Banku Światowego i amerykańskich ekspertów z Bloomberg L.P., USA są największym rynkiem i najbardziej przyjaźnie nastawionym do przedsiębiorcy państwem świata (obok Hongkongu), ale niewielu ekspertów zwraca uwagę na pułapki prawne, jakie czyhają na przedsiębiorców. Obama zamienił jeden z najbardziej liberalnych rynków pracowniczych na świecie w obóz atestów i licencji zawodowych.

Wiedzą o tym nasi rodacy pragnący rozwijać prywatną działalność w USA. Można na przykład w kilka dni założyć firmę importującą żywność z Polski, ale bez dość trudnego do wyrobienia atestu importera żywności celnicy zarekwirują cały towar w porcie.

Z kolei właściciel firmy remontowo-budowlanej może przeżyć prawdziwy dramat, kiedy po dobrze wykonanej pracy zleceniodawca legalnie odmówi mu zapłaty z powodu braku uprawnień o nazwie home improvement license.

Dlaczego mimo takich ograniczeń Ameryka nadal nabiera powietrza i jest niekwestionowanym liderem gospodarczym świata? To nie zasługa Obamy ani żadnych lewackich programów stymulacyjnych. USA to kraj z najlepszą infrastrukturą transportową, komunikacyjną i usługową, zajmujący – zgodnie z danymi Transparency International CPI 2012 – dopiero 19 miejsce wśród 102 najmniej skorumpowanych gospodarek świata.

REKLAMA