Nieudolność służb w sprawie uwolnienia polskiego geologa

REKLAMA

W 2009 roku adwokat z Kabulu był bliski doprowadzenia do uwolnienia polskiego geologa porwanego przez talibów. Jednak nieudolność polskich służb specjalnych i dyplomatów pokrzyżowała jego plany.

Chodzi o inżyniera Piotra Stańczaka – pracownika krakowskiej Geofizyki, niejawnie pracującego również dla polskiego wywiadu. Stańczak szukał złóż gazu, które mogłyby wydobywać polskie firmy. Wynikało to z polsko-amerykańskiego porozumienia, które zakładało koncesje dla polskich firm na wydobycie afgańskiego gazu. Była to polityczna zapłata dla Polski za udział naszego wojska w wojnie w Afganistanie. Działanie Stańczaka zbiegło się w czasie z projektem zbudowania gazociągu Nabucco – ogromnego (3900 km długości, 31 mld m3 rocznie przepustowości) kanału przesyłowego gazu z Iranu przez Turcję, Bułgarię, Rumunię i Węgry do miejscowości Baumgarten an der Marsch w pobliżu Wiednia. W tej ostatniej miejscowości znajduje się ogromny węzeł rozdzielczy, umożliwiający dalszy przesył gazu do innych krajów.

REKLAMA

Plan budowy zakładał również koncepcję włączenia do Nabucco gazociągu transkaspijskiego oraz podłączenie systemu przesyłu z Turkmenistanu, Uzbekistanu i Afganistanu (gazociąg miał powstać po wojnie, mogły go budować polskie firmy). Ta koncepcja miała umożliwić dostarczanie do Europy Wschodniej (a więc potencjalnie być może także do Polski) gazu ziemnego z pominięciem Rosji. Takie rozwiązanie miało dać Polsce niezależność energetyczną.

Porwany na granicy

28 września 2008 Stańczak przebywał w miejscowości Pind Sultani – ok. 100 kilometrów od Islamabadu. Towarzyszyli mu dwaj ochroniarze i kierowca – wszyscy Pakistańczycy. W pewnym momencie zostali zaatakowani przez terrorystów z radykalnego ugrupowania Tehrik-i-Taliban. Trzech Pakistańczyków zastrzelono, a Stańczaka uprowadzono. Od tego momentu przetrzymywano go w jednej z kryjówek talibów na granicy pakistańsko-afgańskiej. Terroryści nagrywali jego wypowiedzi, które sami wcześniej ułożyli, a nagrania przekazywali dziennikarzom. W ten sposób stawiali warunki jego uwolnienia. Z nagrań wynikało, że Polak traktowany jest dobrze, nie jest torturowany ani bity, a terroryści rzeczywiście są gotowi go uwolnić. Co więcej – na początku 2009 roku pozwolili pakistańskiemu dziennikarzowi spotkać się z uprowadzonym Polakiem, aby reporter na własne oczy mógł się przekonać, że Stańczak żyje.

Dziennikarz skorzystał z okazji, a całą sprawę później opisał. – Takie zachowanie wskazywało na to, że uprowadzenie podyktowane było motywami politycznymi, a nie kryminalnymi i że nie chodziło o okup – ocenia Krystyna Kuźmicz, prywatna detektyw, ekspert od bezpieczeństwa, znająca rzeczywistość krajów muzułmańskich. Kuźmicz przyznaje, że nie jest jej znany jakikolwiek inny przypadek, aby porywacze wpuścili dziennikarza do swojej kryjówki i pozwolili mu porozmawiać z zakładnikiem.

Trudne żądania

Za pośrednictwem nagrania talibowie przedstawili swoje żądania. W zamian za zwolnienie Piotra Stańczaka zażądali wypuszczenia z więzień ich towarzyszy broni pojmanych przez amerykańskich żołnierzy. W swoich oficjalnych wypowiedziach przedstawiciele polskiego rządu byli bardzo oszczędni w słowach. Zapewniali jedynie, że robią wszystko, co w ich mocy, aby uwolnić uprowadzonego Polaka.

Niemal natychmiast z przedstawicielem talibów skontaktował się oficer Agencji Wywiadu działający w Afganistanie pod legendą pracownika polskiej firmy. – Ugrupowaniu Tehrik-i-Taliban zaproponowano milion dolarów okupu w zamian za zwolnienie Stańczaka – opowiada znający sprawę emerytowany oficer polskiego wywiadu. – Ale terroryści odmówili. Chodziło im o uwolnienie kolegów, nie o pieniądze.

Zespół specjalny

W takich okolicznościach w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Warszawie powołano specjalny zespół kryzysowy, który miał doprowadzić do uwolnienia Stańczaka. Krzysztof Baliński – dyplomata z długim stażem pracy, wieloletni ambasador Polski w Syrii – w swojej książce „MSZ. Polski czy antypolski” (wyd. Bollinari Publishing House 2013) tak pisze o tym zespole: „Działania sztabu w jego krótkiej, czteromiesięcznej historii nadzorowało czterech kolejnych wiceministrów. Od Ryszarda Schnepfa począwszy (który w tym czasie zajmował się załatwianiem sobie wyjazdu na placówkę w słonecznym Madrycie), na wiceministrze Jacku Najderze skończywszy. Każdy, kto choć trochę zna MSZ, nie miał złudzeń – nadzór był tu symboliczny. Równie efektywna była polityka medialna MSZ prowadzona w tej sprawie. Minister zażądał od dziennikarzy maksimum powściągliwości, żeby o sprawie porwanego jak najmniej mówili i pisali, bo dzięki temu łatwiej będzie go wydobyć z rąk talibów. Trik chwycił. Sikorski nabił »pismaków« w butelkę. Przez cztery miesiące MSZ i rząd miały spokój”.

Zespołem kryzysowym kierowała kobieta, z wykształcenia znawczyni teatru latynoamerykańskiego. Jak zauważył Baliński w swojej książce, w tym gremium zabrakło negocjatorów, specjalistów mających wiedzę o ugrupowaniach terrorystycznych, o Pakistanie czy Afganistanie. Zespół podjął w zasadzie tylko jedną istotną decyzję: wysłania do Afganistanu pracownika MSZ, który miał na miejscu obserwować rozwój wydarzeń oraz podjąć próbę dotarcia do talibów i przekonania ich, aby uwolnili Stańczaka. Z szyfrogramów, które trafiały do MSZ, wynika, że dyplomata rzeczywiście dotarł do Afganistanu, ale… zamknął się w ambasadzie i nigdzie nie wychodził z obawy o utratę życia.

Niewielkie osiągnięcia odniósł również na polu monitorowania sytuacji. Regularnie i na bieżąco… czytał gazety. Korzystał przy tym z pomocy tłumacza, bo nie znał ani jednego języka używanego w Pakistanie i Afganistanie.

Wysłannik pokoju

W tej sytuacji talibowie sami zaproponowali porozumienie. Wysłali do polskiej ambasady swojego zaufanego człowieka. Był nim doświadczony adwokat z Kabulu, który wcześniej bronił zatrzymanych talibów, udzielał im pomocy prawnej i interweniował w ich sprawie w organizacjach międzynarodowych. Takich zaufanych prawników w samym Kabulu
talibowie mają pięciu. Prawnicy ci nie włączają się nigdy w działania zbrojne ani terrorystyczne, ale często stają się mediatorami. Dowódcy wojsk NATO doskonale o tym wiedzą i w trudnych sytuacjach, kiedy chcą nawiązać kontakt z talibami, sami zwracają się o pomoc do tych adwokatów. Prawnicy pełnią więc funkcję łączników przy cichej akceptacji obu stron konfliktu.

Adwokat (nie podajemy jego nazwiska) poinformował Polaków, że „wojownicy Tehrik-i-Taliban” (tak ich określał) nadal są gotowi zwolnić Stańczaka i nie chcą pieniędzy. Żądają natomiast zwolnienia z więzienia jedynie pięciu członków swojego ugrupowania. Aby się uwiarygodnić, adwokat podał dwie informacje na temat zakładnika, które mógł posiadać tylko Stańczak, a które można było prosto zweryfikować, kontaktując się z jego rodziną.

Polski dyplomata, który rozmawiał z prawnikiem, odpowiedział, że bojowników talibskich przetrzymują w więzieniach nie Polacy, tylko Amerykanie, więc nie ma możliwości doprowadzić do ich zwolnienia. Zaproponował jednak okup za życie Stańczaka. Ta propozycja została odrzucona przez terrorystów. Dali oni znać, że motywacją ich działania nie są pieniądze, tylko uwolnienie towarzyszy broni. Minęło kilka tygodni i ten sam adwokat przyniósł od talibów kolejną, już ostatnią propozycję: uwolnienia jedynie trzech bojowników w zamian za natychmiastowe wypuszczenie Stańczaka. Jednak i tym razem żądanie nie zostało spełnione. Talibowie dali więc – znowu za pośrednictwem nagrania – ostateczne ultimatum. Gdy ono nie zostało spełnione, 7 lutego 2009 roku zamordowali Stańczaka. Sprawa wywołała w Polsce falę krytyki pod adresem MSZ. Polska ambasada, korzystając z pomocy tego samego adwokata, zwróciła się więc do talibów z propozycją wykupienia zwłok Stańczaka.

Terroryści zgodzili się i wydali szczątki geologa za 50 tysięcy dolarów. Tę transakcję przedstawiono w mediach jako wielki sukces polskiej dyplomacji.

Powtórka z rozrywki

W grze o życie Piotra Stańczaka nieudolnością wykazała się zarówno Agencja Wywiadu, która nie potrafiła zapewnić bezpieczeństwa swojemu informatorowi, jak i polska dyplomacja. Dyplomaci nie potrafili skutecznie nawiązać dyskretnych rozmów z talibami, nie byli w stanie współpracować z amerykańskimi sojusznikami i afgańskim rządem ani ze służbami bezpieczeństwa Pakistanu. Te ostatnie dysponują rozległą siecią agenturalną w strukturach terrorystycznych i mają informacje potrzebne do odbijania zakładników. Takie sytuacje jak uprowadzenie obywatela nie są niczym nadzwyczajnym w kraju ogarniętym wojną. Każde dobrze funkcjonujące państwo ma kadry potrafiące reagować na takie zdarzenia. Potwierdza to zresztą historia, która w Afganistanie wydarzyła się kilka miesięcy po zamordowaniu Piotra Stańczaka. Talibowie z tego samego ugrupowania dokonali kolejnego uprowadzenia. Tym razem ich ofiarą padł Athanasios Lerounis – obywatel Grecji, który zajmował się dokumentowaniem dziedzictwa kulturalnego w
Pakistanie.

Premier Grecji Georgios Papandreou osobiście zadzwonił do premiera Afganistanu i poprosił go o pomoc (ten zapewnił, że wszelka pomoc zostanie udzielona) oraz uruchomił dyplomatów. Ci – z pomocą pakistańskiego wywiadu i lokalnej rezydentury CIA – skontaktowali się z Tehrik-i-Taliban i usłyszeli takie samo żądanie: wolność dla Lerounisa w zamian za uwolnienie kilku talibów. Rozpoczęły się negocjacje, w wyniku których terroryści zgodzili się na uwolnienie z więzienia tylko… jednego ich towarzysza broni.

Tego człowieka wypuszczono, a dodatkowo zapłacono terrorystom niewielki okup. I w kwietniu 2010 roku Lerounis cały i zdrowy wrócił do swojego kraju. Opinia publiczna Grecji zgodnie uznała to za sukces. Rodzi się więc pytanie: jeśli dyplomacja Grecji (nie będącej przecież światowym mocarstwem) sprawnie poradziła sobie z uwolnieniem swojego obywatela z rąk talibów, to dlaczego takiemu samemu wyzwaniu nie sprostała Polska, która – w odróżnieniu od Grecji – wcześniej włączyła się do operacji zbrojnej w Afganistanie i posiada tam placówki dyplomatyczne oraz rezydentury służb?

REKLAMA