Świat arabski w kontekście rewolucji

REKLAMA

W Egipcie czołgi pod piramidami. W Tunezji prezydent czmychnął z kraju niczym spłoszony zając. Tysiące demonstrantów na ulicach Jordanii. Od Tunisu po Amman i Sanę ludzie domagają się ustąpienia dotychczasowych przywódców, monarchów i politycznych liderów. Niemal w całym arabskim świecie protestujący chcą nowych rządów. Tyle że jeśli nawet taka zmiana zostaje wymuszona, za sterami władzy wciąż pozostaje „stara gwardia”.

Rewoltę w świecie arabskim zapoczątkował desperacki akt niepozornego i nieznanego nikomu Tunezyjczyka – Mohameda Bouazizi. Aby utrzymać się przy życiu, handlował bez żadnych zezwoleń warzywami i owocami w mieścinie Sidi Bouzid. W połowie grudnia policja skonfiskowała mu wózek z towarem. Młody Tunezyjczyk w proteście podpalił się i po trzech tygodniach zmarł w wyniku ciężkich poparzeń.

REKLAMA

Elity pozostaną

Jego zgon wyciągnął na ulice bezrobotnych, członków związków zawodowych, samozwańczych obrońców praw człowieka. Demonstracje i niepokoje szybko przeniosły się do kilku sąsiednich miast, potem ogarnęły cały kraj. Rządzący od 23 lat prezydent Zin el-Abdin Ben Ali po raz pierwszy miał do czynienia z tak masowym protestem.

Puściły mu nerwy. Spakowawszy walizki pieniędzy, odleciał samolotem do Arabii Saudyjskiej. Wyglądało więc na to, że „słuszne żądania ludu” zostały spełnione, a sukces „rewolucji” w Tunezji jest pewny. Tyle że nowy rząd tworzy stary wyjadacz, dotychczasowy premier Mohammed Ghannuszi, który u boku prezydenta tkwił przez całe lata. Skończy się więc chyba jedynie na kosmetyce, bo nawet nie na wymianie elit. I daremnie na ulicach Tunisu manifestują teraz muzułmańscy fundamentaliści, domagający się przyznania islamowi większej roli w tym dotychczas zsekularyzowanym kraju. Ludzie nadal domagają się całkowitego odsunięcia od władzy wszystkich współpracowników obalonego dyktatora, ale przecież Ghannuszi nie po to przechwycił władzę, by od razu z niej rezygnować.

Tynezyjska grypa

Tunezyjskie protesty i rozruchy niczym fala sejsmiczna rozeszły się po niemal całym świecie arabskim. Wywołały mocny rezonans – zwłaszcza tam, gdzie apetyty na obalenie „odwiecznych” autokratów są bardzo mocne. Krew polała się w Egipcie. Ludzie mają już dość rządów „demokratycznego satrapy”, prezydenta Hosni Mubaraka, który od 31 lat niepodzielnie włada krajem. Ulice Kairu, Aleksandrii i Suezu spowiły kłęby gazu łzawiącego i czarny dym podpalonych samochodów, okopconych splądrowanych sklepów. Reakcja władz była brutalna. Świstały gumowe kule, strumieniami lała się woda z armatek wodnych. Tłumy szturmowały siedziby rządzącej partii i instytucji państwowych. Prezydent desperacko trzymał się władzy. Posłał na ulice policję, służbę bezpieczeństwa, wojsko, wprowadził godzinę policyjną. Padło kilkudziesięciu zabitych, są tysiące rannych.

Mubarak deklarował wolę przeprowadzenia głębokich reform, zdymisjonował rząd. Tyle że Egipcjanie już mu nie wierzą. Skandują: „Mubarak won!”, „Mubarak, Mubarak – Ben Ali już czeka”.

Egipski Wałęsa

Egipcjanie postawili na alternatywnego lidera, laureata pokojowej Nagrody Nobla, byłego szefa Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, Mohameda El Baradei. Ten od razu wyczuł, że nadeszło jego pięć minut. Przyłączył się do protestujących i także nalegał na dymisję prezydenta. I niestrudzenie gardłował, że „w Egipcie niezbędne są reformy dla lepszego bytu społeczeństwa, a rząd powinien widzieć w narodzie partnera, a nie grozić mu”. I solennie zapewniał, że nie tylko gotów jest przejąć ster władzy dla dobra „ludu i demokracji”, ale również że przeprowadzi niezbędne zmiany.

W Jordanii tysiące ludzi maszerowało ulicami Ammanu, domagając się głowy premiera Samira Rifaia, zatrzymania wzrostu cen i zmniejszenia bezrobocia. Demonstracje zorganizowało po piątkowych modłach w meczetach Bractwo Muzułmańskie, ale ochoczo dołączyli także socjaliści i związkowcy. Jak dotychczas skończyło się na pohukiwaniu, ale jeżeli protesty potrwają dłużej, dni premiera będą policzone. Zwłaszcza że aby wyciszyć zawiedzionych, mocno wystraszony król Abdullah II szasta obietnicami przeprowadzenia ekonomicznych i politycznych reform. Bo transparenty i okrzyki rozwścieczonych manifestantów wyraźnie wskazują, że nie chodzi już tylko o protest przeciwko wysokim cenom żywności, co było głównym motorem inicjującym rozruchy. Ludzie chcą wolnych wyborów i większej demokracji. A jak przykłady wskazują, większa demokracja zawsze zakończy się zwycięstwem islamskich fundamentalistów.

Faszyzm po jemeńsku

Także w Jemenie powstał swoisty sojusz islamistów z socjalistami. Tu chcą rezygnacji prezydenta Alego Abdullaha Saleha. Jego prezydentura trwa nieprzerwanie od 32 lat. Saleh wcale nie zamierzał odejść. Przeciwnie – rozdrażnił ludzi, zapowiadając, że nosi się z zamiarami zmiany konstytucji, tak aby rządzić przez kolejne dwie dekady. I na dodatek wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że na swego następcę już szykował syna – Ahmeda. Jemeńczycy, choć podzieleni klanowo i politycznie, mają jednak długą republikańską tradycję. Kategorycznie odrzucają więc wizję dziedzicznej prezydentury.

Podminowany Liban

Niespokojnie było także w Libanie. Ale tutaj zamieszki były raczej kontynuacją długoletniej rywalizacji polityczno-religijnej niż objawem skażenia tunezyjskim wirusem. W sąsiadującej z Tunezją Algierii szybko znalazł się naśladowca desperata z miasteczka Sidi Bouzid. Tu udanego samospalenia dokonał bezdomny i bezrobotny Mohsen Bouterfi. W podobny sposób protestowało kilka innych osób, ale je odratowano. Próba przeflancowania przez miedzę „jaśminowej rewolucji” (zachodnie media uwielbiają wprost kolorowe czy kwieciste nazewnictwo) się nie udała. Ludzie co prawda wyszli na ulice, protestując przeciwko bezrobociu i ostrej zwyżce cen żywności, ale policja w mig uporała się z rozruchami.

Spokojniej było jedynie w Libii, Syrii i Maroku. Nie znaczy to jednak, by Muammar Gaddafi czy Bashar al-Asad cieszyli się większą miłością rodaków. Po prostu ich reżimy są bardziej represyjne, więc trzymają się mocno w siodłach władzy. W Libii odbył się co prawda protest w odległym od Trypolisu o 800 kilometrów miasteczku Al Bayda, ale demonstracji o „godne życie” nie zauważyły żadne światowe media. A w Maroku król Mohammed VI już dawno powsadzał potencjalnych liderów opozycji do więzień.

Zachód czeka, turyści uciekają

Uliczne rewolty w krajach arabskich wywołały mieszane uczucia w państwach zachodnich. Oficjalnie panuje poparcie dla demokratycznych przemian i zwiększenia poziomu wolności, ale z drugiej strony złamanie status quo implikuje obawy o przyszłość. Większość dyktatorów, dotychczas pewnie dzierżących władzę w swoich krajach, w mniej lub bardziej otwarty sposób współpracowała z Zachodem. Dodatkowo, tępiąc lub trzymając w ryzach radykalnych islamskich fundamentalistów, byli postrzegani jako cenni sojusznicy w walce z terroryzmem. Dla Zachodu była to niezwykle korzystna sytuacja, podobnie jak dla Izraela, dla którego Mubarak u władzy w Egipcie był niemalże gwarantem stałego bezpieczeństwa. I chociaż żydowscy liderzy wobec wydarzeń w Egipcie zachowują niespotykane w innych wypadkach milczenie, to uważnie i w napięciu śledzą, co dzieje się w Kairze. Zawsze to lepiej było mieć za sąsiada dotychczasowy reżim niż kogoś wywodzącego się z Bractwa Muzułmańskiego, które od lat dostarcza broni bojownikom Hamasu.

Świat łudzi się, że w arabskim świecie w wyniku „jaśminowych rewolucji” mogą powstać takie same demokracje jak na Zachodzie – z wszystkimi tymi prawami człowieka, rozdziałem państwa od religii, równouprawnieniem kobiet. Ale zapach jaśminu może też zwiastować coś zupełnie innego: odrodzenie islamu i rządy – demokratyczne, a jakże – ugrupowań fundamentalistycznych. Chyba że w imię stabilizacji Zachód porzuci mrzonki o demokracji w świecie arabskim i postawi na nowych autokratów. Albo i tych ze starej gwardii, tyle że dotychczas stojących w cieniu swych skompromitowanych poprzedników.

REKLAMA