Strona głównaMagazynJak w końcu wygrać

Jak w końcu wygrać

-

- Reklama -

Sławomir Mentzen, w swoim wystąpieniu w Sejmie na Forum Wolnościowym, zarysował swoją interpretację historii i przyszłości politycznej środowiska wolnościowego, którą w zasadniczej części publikujemy. Niestety jest to interpretacja niezgodna z prawdą historyczną, przez co oparte na fałszywych przesłankach wnioski nie mogą być prawdziwe. Chyba że przez przypadek. Jak było naprawdę i co z prawdziwej historii wynika?

Wbrew temu, co powiedział Mentzen, środowisko wolnościowe nie miało regularnie 1 proc. poparcia w roku 2018 ani zaledwie 5 proc. w roku 2022, gdy przejmował władzę w partii KORWiN, którą od razu zresztą przemianował na Nową Nadzieję.

W roku 2022 Konfederacja potrafiła mieć i 10 proc., i jej poparcie niczym nie różniło się od dzisiejszego, natomiast w roku 2018 sama partia KORWiN potrafiła mieć ponad 5 proc., natomiast sondaże na poziomie 1 proc. miała sporadycznie. Te dane naprawdę łatwo sprawdzić, więc jak rozumiem, ich fałszowanie miało posłużyć do uzasadnienia tezy, że gdzieś między 2018 a 2022 r. środowisko wolnościowe wybiło się z 1 proc. na 7 proc. i uczynili to wykonawcy ostatniej kampanii wyborczej, ze Sławomirem Mentzenem na czele. Oczywiście było zupełnie inaczej.

Wyjście nad próg

Wyjście ponad próg 5 proc. dokonało się podczas wyborów unioparlamentarnych w 2014 r., gdy ówczesna inkarnacja środowiska w postaci Kongresu Nowej Prawicy zdobyła 7,15 proc. głosów, czyli zaledwie jedną setną mniej niż w wyborach z zeszłego roku. Wprawdzie efekt tego sukcesu, w którym osobiście miałem spory udział, bo prowadziłem wraz z Krzysztofem Szpanelewskim tę zwycięską kampanię wyborczą, został skutecznie zniweczony przez zachowanie unioposłów, jednak od tego czasu środowisko zdobywało już regularnie poparcie w okolicy 5 proc. W jednym przypadku zakończyło się to klęską wyborczą, gdy przed ponad 8 laty wynik wyniósł ok. 4,8 proc., z kolei nieco ponad cztery lata temu już w postaci Konfederacji było już 6,8 proc., czego efektem było wprowadzenie, też jednak przecież nie po raz pierwszy w historii, wolnościowych posłów do Sejmu. Wynik sprzed 8 lat trzeba zresztą uznać za wypadek przy pracy wynikający z fluktuacji wprowadzonych przez środowisko przez ruch Pawła Kukiza, który zresztą wprowadził do parlamentu także kilku wolnościowców, w tym Jakuba Kuleszę, który później był posłem Konfederacji.

Wbrew temu, co powiedział Mentzen, przeskok powyżej 5 proc. dokonał się już dekadę temu i zadaniem kolejnych kampanii było już tylko przeskoczenie na kolejny poziom.

Przeskok na kolejny poziom

W swoim referacie Sławomir Mentzen postawił tezę, że taki przeskok wymagałby wielkich sił i środków, których nie mamy, a ponadto dokonania zmiany programowej. Wynika to z przeświadczenia lidera Nowej Nadziei, nie wyrażonego wprost, że obecna kampania była sukcesem, bo został obroniony, a nawet nieco poprawiony, poprzedni wynik.

Teza ta oczywiście nie jest prawdziwa. Analizując wyniki partii, które po raz pierwszy pokonały próg 5 proc., widać, że kilka z nich w kolejnych wyborach osiągnęło kilkanaście proc. poparcia. Było tak choćby w przypadku Prawa i Sprawiedliwości – partia ta w 2001 r. uzyskała 9,5 proc., by cztery lata później mieć już blisko 27 proc. i po raz pierwszy dojść do władzy. Konfederacji będącej w podobnej sytuacji jednak nie udało się powtórzyć podobnego skoku i pozostała na podobnym poziomie, choć, o czym pisałem wielokrotnie, było to w zasięgu ręki. Szczytowe sondaże pokazywały przecież wynik na poziomie ponad 15 proc. i można było poprowadzić kampanię w taki sposób, by ów poziom jeszcze bardziej podnieść, a przynajmniej tylko utrzymać. Wtedy partia doszłaby do władzy. Tak się jednak nie stało z trzech zasadniczych powodów.

Powód pierwszy to zła kampania wyborcza – brakowało elementarnego choćby reagowania na zdarzenia, reaktywność ograniczała się do nagonki na własnych członków, co wyglądało jak sabotaż. Powód drugi to widoczne zwłaszcza w drugiej części kampanii odejście od własnego programu i zastąpienie go… brakiem jakiegokolwiek programu, bo trudno za program uznać opowieści o grillu i uproszczeniu podatków. Powód trzeci to błędna polityka personalna. Warto się zatrzymać na moment na tym trzecim punkcie, bo w dotychczasowych analizach był pomijany, a jeśli środowisko ma w końcu dojść do władzy, to musi nad nim intensywnie pracować.

PiS, przechodząc z poziomu 9,5 na 27 proc., nie dysponował zbyt wielkimi środkami, natomiast dysponował kadrami, które w oczach elektoratu mogły wziąć odpowiedzialność za władzę, do której partia aspirowała. Konfederacja takich kandydatów nie miała i, co więcej, do władzy nie aspirowała, głosząc, że „chce przewrócić stolik”, zamiast głosić, że zajmie przy nim miejsce. W efekcie przeciętny wyborca nie traktował kandydatów tej partii jako przyszłych ministrów, bo oni sami przecież twierdzili, że żadnymi ministrami nie będą. Zabrakło poważnego przedstawienia „gabinetu cieni” czy to w formie dosłownej, czy poprzez wskazanie jakichś osób gotowych na podjęcie takich wyzwań. Przed objęciem władzy w Nowej Nadziei miałem zresztą raz okazję mówić Sławomirowi Mentzenowi, że warunkiem wygrania wyborów jest wykonanie pracy polegającej na stworzeniu takiej ekipy na wypadek sukcesu, na co jednak najwyraźniej nie było pomysłu, co było w następstwie jednym z gwoździ do trumny tej kampanii.

Jak dojść do władzy

Oprócz wzmocnienia sił i środków, które jak pokazuje historia, wcale nie są potrzebne do przełamania bariery 20 proc., Sławomir Mentzen wskazuje, że trzeba iść tam gdzie elektorat, a nie pozostawać tam gdzie go nie ma, rysując metaforę McDonald’sa na Grenlandii. Znów jednak historia uczy czegoś innego. To przecież nie kto inny, jak Jarosław Kaczyński, chciał iść tam gdzie elektorat, czyli do centrum – stąd nazwa jego pierwszej partii – Porozumienie Centrum właśnie. Szybko przekonał się jednak, że albo w centrum elektoratu jednak zbyt wiele nie ma, albo w jednym miejscu w centrum stoi zbyt wiele McDonald’sów, w związku z czym ludzie jego hamburgerów nie kupili. I, jak to ładnie opisał kiedyś Rafał Ziemkiewicz, postanowił ukraść prawicę. I udało mu się właśnie dlatego, że prowadził sensowne, a nie bezsensowne kampanie wyborcze i przedstawiał kandydatów sprawiających wrażenie posiadania zdolności do sprawowania władzy. W dodatku grał na emocjach patriotycznych, religijnych, a po 2010 r. dodatkowo na automartyrologii. Czyli na uczuciach.

Tymczasem Sławomir Mentzen, jak się wydaje, oprócz „profesjonalizacji” partii polegającej na zrobieniu z niej parafirmy chce, jak rozumiem, od uczuć spajających środowisko uciec, wyrzucając do rezerwatów wszystkich środowiskowych „ludzi-bizonów” i de facto nie przedstawiając dla nich żadnej alternatywy. Te działania mają doprowadzić do „ucywilizowania” partii i osiągnięcia większej tolerancji dla niej w obecnym establishmencie. Tylko czy takie działanie może przynieść sukces? Historia wskazuje na to, że nie może. Chociaż oczywiście historia lubi się nie powtarzać.

Co więc trzeba robić, aby wolnościowcy doszli do władzy? Trzeba zrobić coś dokładnie odwrotnego od propozycji Sławomira Mentzena, czyli uciec od centrum, od linii środkowej boiska, wedrzeć się w pole karne i w końcu zacząć strzelać gole. A wstępem do tego strzelania goli może być znów kampania unijna, tym razem sensowna i z dopasowanymi kandydatami. Najnowsze badania pokazują, że już ponad 30 proc. Polaków ma dość Unii Europejskiej. Trzeba dowartościować ten elektorat, poprzez pokazanie, że te emocje będą mieć reprezentację polityczną, trzeba go zwiększyć i tą drogą odbić PiS-owi prawicę.

Jeśli Konfederacja teraz, w sytuacji przesuwania się emocji dotyczących UE stanie po złej stronie, to ktoś wejdzie w jej miejsce i rzeczywiście nie będzie już wyjścia z Doliny Śmierci. Bo wtedy krystalizacji elektoratu antyunijnego podejmie się ktoś inny.

A może zresztą wcale nie taki inny? Bo naszej okładkowej koalicji K+M+B jeszcze nie ma. Ale lada moment może ona zaistnieć i na pewno lepiej wyrazi uczucia i sentymenty środowiska niż obecna Konfederacja, która chce wejść w koszulę Ryszarda Petru i jemu podobnych.

spot_img

Najnowsze