Trwa Mundial i zaczęły się wakacje, więc PiS zaproponował zmiany w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Liczy, że mało kto zauważy, iż dzięki manipulacji z okręgami wyeliminuje przedstawicieli mniejszych partii i sam zgarnie większa pulę.
Polska jest podzielona na 13 okręgów wyborczych, ale mandaty przydziela się w skali całego kraju. Głosy liczy się w całej Polsce i przypisuje poszczególnym partiom, a potem przydziela konkretnym kandydatom z okręgów, którzy uzyskali najwięcej głosów.
Liczba mandatów przyznana w poszczególnych okręgach była zmienna, ale dzięki temu do Parlamentu Europejskiego mogli też trafić przedstawicieli mniejszych partii.
PiS teraz chce, podzielić kraj na nowo, na okręgi, z których wybierano by co najmniej trzech posłów, a głosy rozdzielano właśnie już na poziomie okręgów. W skrajnym wypadku oznaczałoby to 17 okręgów po trzech posłów.
Przy takiej ordynacji zyskiwałyby tylko największe partie – dokładnie tak ja w wyborach do Sejmu. Bowiem przy takiej metodzie wszystkie trzy miejsca w danym okręgu mieliby szansę zgarnąć przedstawiciele PiS i PO. Dodatkowo chce wprowadzić metodę liczenia głosów d′’Hondta, która premiuje największe ugrupowania.
Bycie europosłem to świetna fucha. Nie odpowiada się za nic, ani przed wyborcami i zarabia 7,6 tys. euro. Do tego dochodzą diety za podróże i za udział w sesjach. Można je więc jak Zwiefka wyłudzać, podpisując się tylko na listach obecności i nie brać udziału w obradach.
PiS musi zapewniać swym działaczom synekurki, a bycie posłem do Parlamentu Europejskiego jest jedną z najlepszych. Gotów jest to zrobić nawet kosztem demokracji i tego, by polska ekipa była jak najbardziej reprezentatywna.
Niewykluczone, że w tej jednej sprawie zyska poparcie PO, bo nowe przepisy premiują także i ją. Nowa ordynacja oznaczałaby całkowite zabetonowanie na poziomie europejskim polskiej sceny politycznej.
Zobacz też: Kukiz szczerze o Andruszkiewiczu: „Przepraszam, że wpisałem go na listy”