Czy istnieje wolny rynek?

REKLAMA

Co jakiś czas ożywa dyskusja, czy Polacy poradzą sobie bez pomocy Państwa i jego setek tysięcy urzędników? Czy nauka może się rozwijać bez setek specjalistycznych instytutów? A produkcja – bez troskliwych i opiekuńczych ministerstw? Oczywiście tak. Prawdziwie wolny rynek wciąż jest najbardziej sprawny, innowacyjny i zyskowny. Dowodem niech będzie… narkobiznes.

Odkładam na bok racje, czy narkotyki szkodzą, czy nie. Wiem wprawdzie, że więcej Indian pomarło od wody ognistej niż od przeróżnych ziółek, a więcej bladych twarzy pada w objęciach służby zdrowia niż z przedawkowania. Ale narkotyki są „be”, no i na razie się trzymajmy…
Mnie chodzi raczej o pokazanie prężności wolnego rynku i jego tak kwestionowanej dziś niewidzialnej ręki. Bo pomyślmy sobie tak. Istnieje jakiś produkt (niech będzie to kokaina), który gdzieś tam w dalekim świecie może znaleźć nabywców. I oto kolumbijscy Indianie, nie bacząc że ich uprawy nie są ani ubezpieczone, ani kontraktowane, ani ich rząd nie interweniuje w czasie suszy, powodzi czy gradobicia – w mozole sieją i zbierają. Nie przeszkadza im w tym nawet palenie i niszczenie ich zbiorów przez wojsko. Oni czują jakimś indiańskim instynktem dobry interes, nawet w pracy nieomal syzyfowej…

REKLAMA

Choć nie istnieją tam ani centrale hodowli roślin, ani hurtownie nawozów, ani instytuty badawcze – koka rośnie aż miło. Choć nie ma przemysłu przetwórczego (może nigdy nawet nie istniał?) ani paru najprostszych maszyn, miliardy zielonych listków jakaś niewidzialna ręka przerabia na półfabrykat, czyli mączkę. A potem tysiące niewidzialnych rąk pakuje ją na statki. I te statki płyną z towarem, choć ostrzeliwują je amerykańskie kanonierki i choć trzeba pokonywać szczelne kordony. I leci też towar samolotami, choć na każdym lotnisku świata na ten akurat towar obowiązuje absolutne embargo. I każdy niemal ładunek dociera do miejsca przeznaczenia. A jeśli nie dociera, to odbiorcy przysługuje prawo reklamacji, także w wypadku niespełniania norm, nigdzie zresztą nie publikowanych.

Choć całym procederem zajmują się amatorzy i wolontariusze – towar jest coraz wyższej jakości i osiąga coraz wyższe ceny, nigdy jednak nieosiągalne dla kupujących. Postęp nauki odbywa się bowiem również niewidocznie, ale jednak systematycznie.

Po dotarciu do celu towar trzeba oczywiście sprzedać, następuje wtedy nieuchronne zderzenie popytu z podażą, nie mówiąc już o policji. Otóż na tym nietypowym rynku nigdy nie ma kłopotów z nadprodukcją albo z chwilowym brakiem dostaw, choć Indianie są analfabetami i nie do końca wiedzą, co robić i ile zasiać. Na tym dziwnym rynku kupcy płacą coraz wyższe ceny, ale ani im w głowie z tym walczyć czy bojkotować sprzedawców – wiedzą, że niczego to nie da. Nie narzekają ani nigdy też nie strajkują wspomniani sprzedawcy, choć ich działalność zagrożona jest nieuchronną karą więzienia. Do tego handlu nie potrzeba działów marketingu ani promocji – narkobiznes sam się właściwie kręci. Popyt – podaż – rynek. Bez właściwych ministrów i planowania, a nawet z zupełnym brakiem współpracy ze strony państwa, każdego zresztą! I to jest najdziwniejsze. Wolny rynek pod postacią narkobiznesu realnie istnieje i nawet kwitnie!
Ten rynek mógłby oczywiście paść, i każdy rozsądny człowiek wie, w jaki sposób.

Gdyby państwo, zamiast przeszkadzać, zaczęło pomagać! Bowiem tak jak każdej innej branży – pomoc państwa natychmiast grozi plajtą! Mianowicie: gdyby państwo narkotyki zalegalizowało, natychmiast spadłyby ceny i padłby cały ten przestępczy biznes (przestępczy wg obecnego prawa, rzecz jasna). A Indianie – nawet ci, którzy nie mają w kolumbijskich górach radia i gazet – sami z siebie, całkiem naturalnie i wiedzeni czyjąś niewidzialną rączką – ograniczyliby uprawy koki do własnych potrzeb. Tak jak robili to zawsze na przykład ich pradziadkowie.

No, pomarzyć rzecz jasna, bo państwo tak łatwo nam nie odpuści. No bo z czego by żyło, gdyby zaistniał naprawdę wolny rynek?

I to na razie tyle.

REKLAMA