Ani skóry, ani obyczajów

REKLAMA

Jak podaje w swoich „Żywotach Cezarów” Gajusz Swetoniusz Trankwillus, cesarzowi Wespazjanowi zarzucano, że był „chciwy z natury”. Pod innymi względami bowiem był bardzo opanowany i nawet „przekorę filozofów znosił z największą łagodnością”. Od razu widać, że nie był podobny do Władysława Gomułki, który przez swoją przekorę wielu filozofom zapewnił wszechświatową sławę. Wyobraźmy sobie tylko, że, na podobieństwo Wespazjana, Gomułka znosiłby wolty Leszka Kołakowskiego z „największą łagodnością”. Kto wie, czy ów filozof nie pozostałby wtedy w PZPR nie tylko do 1967 roku, to jest do wojny sześciodniowej na Bliskim Wschodzie, kiedy to nawet „drogi Bronisław” rozgniewał się na partię, tylko wytrwał w jej karnych szeregach aż do jej rozwiązania w roku 1990? Czy nie chwaliłby marksizmu–leninizmu, a gdyby przekonał się, że za to nikt już nie wybula – nie nawróciłby się na „uniwersalizm”? Kto by wtedy o nim słyszał, kto zaproponowałby mu profesurę w Oksfordzie, kto nadawałby mu doktoraty honorowe w Ameryce, czy nawet Polsce?

Można zatem powiedzieć, że dopiero Władysław Gomułka zrobił z tego stalinowca autorytet moralny, a kto wie – może nawet człowieka całą, że tak powiem, gębą? Oczywiście Gomułka nie musiał wcale zdawać sobie z tego sprawy. Mógł nawet myśleć, że wymierza Leszkowi Kołakowskiemu karę, co jeszcze raz potwierdza trafność spostrzeżenia, że człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Trzeba tylko mieć refleks, żeby z nowej sytuacji wycisnąć maksimum korzyści, a to oznacza, że pewna domieszka naturalnej chciwości bywa konieczna. To właśnie zarzucił cesarzowi Wespazjanowi pewien stary wolarz, kiedy po wstąpieniu na tron cesarz okazał się głuchy na jego prośby o zwrócenie wolności bez płacenia okupu, „Wilk zmienia skórę lecz nie obyczaje” – miał podsumować ów staruch świeżą cesarską godność Wespazjana.

REKLAMA

Przekonali się o tym niedawno austriaccy biskupi. Jak większość dzisiejszych książąt Kościoła, próbują oni dotrzymać kroku dzisiejszemu światu, więc podczas pobytu w Izraelu postanowili pokazać, jacy są na poziomie, jacy ekumeniczni i w ogóle, no a przy okazji trochę podlizać się Żydom. W tym celu poszli „modlić się” pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie, bo jak wiadomo, właśnie stamtąd Pan Bóg Wszechmogący wszystkie modlitwy słyszy najlepiej. Aliści „ortodoksyjni” rabini bez ceregieli ich stamtąd przegnali, pod pretekstem, że biskupi mieli na piersiach krzyże.

Gdyby tak biskupów przegnali jacyś szamani, albo mułłowie, pewnie „prasa międzynarodowa” nie posiadałaby się z oburzenia na taką manifestację „fanatyzmu”. Ponieważ jednak biskupom kota popędzili rabini, wszyscy udali, że niczego nie widzą, a w „Rzeczpospolitej” ks. Romuald Jakub Weksler–Waszkinel napisał nawet, że biskupi są „bardziej winni” niż rabini, bo nie zdjęli krzyży, a Żydzi krzyży się „boją”. Wprawdzie Jan Paweł II był pod Ścianą Płaczu też z krzyżem na piersi, ale po pierwsze – co wolno wojewodzie, to – i tak dalej, a po drugie – czy austriaccy biskupi nie mają już większych zmartwień, jak tylko kiwać się pod Ścianą Płaczu?

Może i nie mają, bo władze Eurokołchozu wyznaczyły Kościołowi rolę socjalno–charytatywnej organizacji pozarządowej bez żadnych pretensji do moralnego przywództwa. „Tron” na rzecz „ołtarza” ściąga podatek kościelny, Unia przelewa dopłaty rolnicze, więc o cóż tu się martwić, kiedy pozostałe sprawy socjalne załatwia na szczeblu Komisji Europejskiej specjalny profsojuz biskupów, funkcjonujący pod skrótem COMECE, który jako logo przyjął sobie śledzika otoczonego przez 12 plemion Izraela, symbolizowanych przez 12 gwiazdek? Znakomicie wyraża to ideę, żeby broń Boże nikogo nie urazić, zwłaszcza znakiem krzyża; ukryty on jest pod postacią skrzyżowania płetwy, a może nawet skrzeli śledzika, z jego oczkiem. Taki ci ten krzyżyk dyskretny, taki dyskretny, że w każdej chwili można się go wyprzeć, nawet bez konieczności zmieniania logo.

Skoro krzyży Żydzi się „boją”, no to chyba jasne, że wszyscy pozostali muszą tę fobię uszanować. Co innego, gdyby tak okazało się, że Żydzi, dajmy na to, „boją się” też homosiów. Nad „homofobią” trudno byłoby chyba przejść do porządku i Robert Biedroń, który ostatnio przypomniał Donaldowi Tuskowi, skąd wyrastają mu nogi, na pewno by takich rabinów skarcił, gdyby nie bał się konsekwencji. Ale chrześcijanie, to nie homosie, a w każdym razie nie wszyscy, więc pewnie dlatego Sobór Watykański II uradził, by na wszelki wypadek Żydów już nie nawracać. Jeszcze w Ewangelii po staremu pisze, żeby iść i nauczać „wszystkie narody”, ale kto by się tam przejmował takimi rzeczami, kiedy wiadomo, że dzisiaj takie czasy, iż bardziej trzeba słuchać ludzi, zwłaszcza tych najlepszej, eksportowej sorty, niż Boga. Czy nie na tym aby polega różnica pomiędzy tak modnym dzisiaj „judeochrześcijaństwem”, a chrześcijaństwem zwyczajnym?

Ciekawe, czy ojcowie soborowi wyżej cenili sobie prawdę, czy, dajmy na to – Aleksander Wielki? W liście do Arystotelesa czynił mu wyrzuty, iż wiadomości z zakresu wiedzy akroamatycznej i epoptycznej, która z natury rzeczy przeznaczona była dla nielicznych, ogłosił w ogólnie dostępnych księgach: „niesłusznie postąpiłeś ujawniając coś z nauki akroamatycznej. Czymże my będziemy się różnić od innych ludzi, skoro nauka, w której myśmy się wykształcili, zostanie udostępniona wszystkim bez różnicy? Ja zaś wolałbym odróżniać się wiedzą o tym, co najszlachetniejsze, niż władzą i potęgą.” Czyżby, negując potrzebę nawracania Żydów, uznali, że dość już tego ciskania pereł? W takim jednak razie co znaczą te deklamacje o potrzebie „pojednania”, skoro widać gołym okiem, że wilk nawet skóry nie zmienia, więc cóż tu mówić o obyczajach?

I dopiero na tym tle możemy ocenić w pełni powołanie przez Donalda Tuska Władysława Bartoszewskiego na specjalnie utworzone stanowisko pełnomocnika premiera do specjalnych poruczeń w stosunkach z Niemcami i Żydami. Podobnie jak Leszek Kołakowski Gomułce, tak Władysław Bartoszewski swoją sławę i chwałę zawdzięcza zarówno Żydom, jak i Niemcom. Żydom – bo podczas okupacji im pomagał, a Niemcom – bo za komuny oni mu pomagali. Biorąc pod uwagę konieczności, przed którymi stoi rząd premiera Tuska, Władysław Bartoszewski do specjalnych poruczeń nadaje się, jak mało kto. Udowodnił to już jako minister spraw zagranicznych, kiedy w Knesecie gładko przełykał obelgi pod adresem narodu polskiego, a nawet się do nich przyłączył, no a wobec Niemców, jako człowiek kulturalny, żywi uczucie dozgonnej wdzięczności, więc trudno wymagać, żeby akurat im się sprzeciwił. Nie ma co się łudzić – najpierw zagada nas na śmierć, a kiedy już tym ględzeniem doprowadzi do stanu bezbronności – sprzeda za darmo.

REKLAMA