Michalkiewicz: Koniec świata

REKLAMA

Jak słusznie zauważył Czesław Miłosz, podczas końca świata nic specjalnego nie będzie się działo, zwłaszcza na początku. Może dopiero później „słońce się zaćmi, księżyc nie da światłości swojej, a gwiazdy spadać będą”, zaś ludzie miotać się będą bezradnie „pośród szumu morskiego i nawałności”, ale początkowo
nikt nic specjalnego nie zauważy. Ludzie zachowywać się będą zwyczajnie – ot, tak samo, jak zachowują się obecnie, chociaż przecież i teraz mamy coś, co jeszcze, dajmy na to, w 1938 roku z pewnością zostałoby uznane za początek końca świata. Mam oczywiście na myśli sejmową ustawę z 1 kwietnia, upoważniającą prezydenta
do ratyfikacji Traktatu Reformującego. Taka ratyfikacja oznacza formalną rezygnację z niepodległości Polski, ale poza gronem patriotów starej daty nikt w ogóle nie zwraca na to uwagi.

Być może również z tego względu, że politycy, którzy w ten sposób dopięli swego – to znaczy wykonali zadanie nałożone Bóg wie, czy przez razwiedkę tubylczą, czy przez gestapo, czy też kurtuazyjnie przez samą panią Anielę Merkel – udają, że nic się nie stało. Naśladują ich przodownicy wyszkolenia bojowego i politycznego, których razwiedka w nagrodę za dobre sprawowanie i uspiechy w służbie narodu poprzenosiła na odcinek propagandowy do gazet, radia i telewizji. Furorę robi wiadomość, że Aleksander Kwaśniewski na nowego przywódcę nowej lewicy „namaścił” Sławomira Sierakowskiego. Miejmy nadzieję, że nie jest to ostatnie namaszczenie, chociaż pewności żadnej, ma się rozumieć, być nie może, bo kto wie, czy po fi asku ambitnych planów obsadzenia stanowiska sekretarza generalnego ONZ albo przynajmniej sekretarza generalnego NATO były prezydent nie spróbuje sił w roli kapłana, dajmy na to, Czcicieli PhallusaUskrzydlonego albo w ostateczności – Żywej Cerkwi? Skoro wolno panu Niemcowi, to dlaczego nie byłemu prezydentowi? Właśnie ogłoszono, że wiara poprawia samopoczucie, więc tylko patrzeć, jak wkrótce wszyscy zaczną „wierzyć”, „praktykować”, namaszczać się nawzajem rozmaitymi maściami, żelami intymnymi i w ogóle. I oto w tym momencie pojawiają się w Polsce dwaj misjonarze, a właściwie para misjonarzy, która wzięła sobie na ambit, by zatwardziałych tubylczych grzeszników wytresować do tolerancji. Przodujący w pracy operacyjnej, wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze TVN Sekielski i Morozowski wzorowo wywiązali się z zadania zaproszenia misjonarskiej pary do tubylczego kraju, przede wszystkim po to, żeby dźgała ona znienawidzonego, chociaż przecież też, jak się okazało, zdolnego do kompromisów prezydenta Lecha Kaczyńskiego w chore z nienawiści oczy, ale również – niejako przy okazji – żeby oswajała tubylczych Irokezów z widokiem postępu i nowoczesności. Stanowiący ową misjonarską parę Brendan Fay i Tomasz Multon są tak zwanymi wesołkami, a nawet więcej – bo aktywistami potężnego ruchu „wesołków”, który dzisiaj wyszedł na czoło awangardy postępu. Jednym z celów „wesołków” jest „pokazywanie się” tak, żeby wszyscy ich „zobaczyli”. W tym celu „wesołkowie” Fay i Multon pojechali do Toronto w Kanadzie, gdzie nakręcili fi lm z ceremonii swego „ślubu”, którego udzielił im jakiś urzędnik. Traf chciał, że ten fi lm trafi ł do orędzia prezydenta Kaczyńskiego, w którym uzasadniał on potrzebę przysłonięcia listkiem figowym zgody PiS na ratyfikację Traktatu Reformującego. Wywołało to kryzys o zasięgu międzynarodowym. „Wesołek” Brendan Fay złożył oficjalny protest w polskim konsulacie w Nowym Jorku, co tak wystraszyło pana konsula Kasprzyka, że natychmiast złożył pokajanije w postaci wyrazów ubolewania z powodu tego „pożałowania godnego incydentu”. Pan konsul Kasprzyk w składaniu pokajanij ma spore doświadczenie, żeby nie powiedzieć – rutynę. Wyćwiczyli go w tej sztuce nowojorscy Żydzi, którzy dotychczas uchodzili za Najwyższych Rewidentów Cnoty. Bardzo jednak możliwe, że wkrótce zastąpią ich w tej roli właśnie „wesołkowie”.
Zachęcony samokrytyką polskiego konsula „wesołek” Fay zażądał przeprosin od polskiego prezydenta i zaczął się odgrażać, że jeśli ich nie uzyska, to złoży „pozew”. Pewnie przed jakiś sąd amerykański, bo uznały się one za właściwe dla całego świata, chociaż z drugiej strony jakąś siłą inercji respektują jeszcze immunitet państw suwerennych. Okazało się to przy pozwach, jakie przeciwko Polsce wytoczyli amerykańscy Żydzi. Sąd co prawda namyślał się aż trzy lata, czy uznać Polskę za państwo suwerenne, ale w końcu przecież uznał. Jednak po ratyfikacji Traktatu Reformującego może się to zmienić i kto wie, czy pan prezydent nie z tego właśnie powodu tak ociąga się ze złożeniem pod nim swego podpisu.

REKLAMA

Krzywda, jaka spotkała nowojorskich „wesołków” ze strony polskiej administracji tubylczej, wywołała żywy oddźwięk wśród polskich elit. 600 intelektualistów podpisało zbiorowy protest, w którym czytamy m.in.: „my, obywatele polscy zażenowani telewizyjnym orędziem prezydentanaszego kraju, zwracamy się do was z wyrazami poparcia i solidarności”. Wśród zażenowanych: Kinga Dunin, Agnieszka Graff, Ireneusz Krzemiński, Olga Tokarczuk, no i Sergiusz Kowalski, reprezentujący Stowarzyszenie przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii. Widać i on zaczyna wyczuwać, co w trawie piszczy, i wprawdzie nadal walczy z „antysemityzmem i ksenofobią”, ale już zerka w stronę nowej awangardy. Jak to przepowiadał Gałczyński? „Poeci będą wyli, że księżyc jest jak kula. Darmo – nikt od tej chwili za »kulę« nie wybula”. Ciekawe, jakim budżetem dysponują „wesołkowie” na walkę z „homofobią”. Gdyby ogłosić taką informację, zwłaszcza w jakiejś zachęcającej formie, to pod listem podpisałoby się nie 600, tylko co najmniej 600 tysięcy „zażenowanych”. Ale to był dopiero wstęp do głównych uroczystości, jakie w imieniu Rzeczypospolitej zorganizował parze nowojorskich „wesołków” Sejm. Poseł SLD Ryszard Kalisz przyjął ich w parlamencie z taka samą czołobitnością i nadskakiwaniem, z jaką kiedyś Edward Gierek przyjmował Leonida Ilijicza Breżniewa. Akurat tak się złożyło, że przewodniczący SLD Wojciech Olejniczak zakończył współpracę SLD z Partią Demokratyczną. Rozpad tego małżeństwa z rozsądku i rewerencja, jaką poseł Ryszard Kalisz zademonstrował wobec nowojorskich „wesołków”, dały początek uporczywym pogłoskom, że
teraz SLD zaproponuje małżeństwo właśnie im. Takie połączenie dawnej awangardy postępu z awangardą nową mogłoby wydać interesujące owoce, chociaż z drugiej strony nie ma niestety pewności, czy to małżeństwo mogłoby się rozmnażać, czy nie. W dodatku sprawę mogą nieoczekiwanie skomplikować kwestie
światopoglądowe. Sojusz Lewicy Demokratycznej twardo stoi na nieubłaganym gruncie tak zwanego światopoglądu naukowego. Jak wiadomo, światopogląd naukowy, wynaleziony jeszcze w XIX wieku przez spółkę Marks & Engels, ufundowany jest na założeniu, że Boga nie ma, a człowiek jest „ślepym narzędziem przyrody”. Wyznawcy
światopoglądu naukowego są z tego bardzo dumni i chociaż spółka Marks & Engels zmieniła dzisiaj nazwę na Marks & Spencer, mają skłonność do traktowania pozostałych z pewną wyższością. Tymczasem okazało się, że para nowojorskich „wesołków” jest „praktykującymi katolikami”, a więc hołduje światopoglądowi uchodzącemu w oczach Sojuszu Lewicy Demokratycznej za stek „sprośnych błędów Niebu obrzydłych”.

Jednak to nie Sojusz Lewicy Demokratycznej, tylko „wesołkowie” znajdują się dziś w pierwszym szeregu awangardy postępu. Takie to ci dzisiaj nieubłagane czasy. Wygląda na to, że ewentualne małżeństwo SLD z „wesołkami” musiałoby oprzeć się na podobnym kompromisie, jaki pan prezydent zawarł z panem premierem,
i reaktywować Żywą Cerkiew.

REKLAMA