Chodakiewicz: Zdzisław Zakrzewski R.I.P.

REKLAMA

Umarł właśnie Zdzisław (Richard) Zakrzewski herbu Jastrzębiec (11 listopada 1919-21 marca 2013), mój kalifornijski opiekun, wicerodzic. Harcerz, ministrant, narodowiec, żołnierz, inżynier, sztubak, wisus. Człowiek renesansu. Cytował z pamięci Iliadę i Odyseję po grecku. Zresztą greki w gimnazjum miał „tylko” 4 lata. Łaciny: osiem. No i francuski z nowożytnych. Etnicznie mieszanka: Polak, Rusin, Czech. Ideowo: pełną duszą Polak. Żył prawie 94 lata. Życiorysu starczyłoby na kilkanaście osób. W NCz! będzie zwięźle, rozpiszę się w następnym Glaukopisie.

ZZ wywodził się ze szlachty polskiej z ziem ukrainnych. Zakrzewscy siedzieli w okolicach Płoskirowa. Zresztą po 1917 r. na ojcowiźnie został dziadek Zdzicha, Józef, z fatalnymi skutkami. Padł ofiarą operacji polskiej NKWD w 1937 r. Dwa lata później, po wkroczeniu Sowietów do Lwowa zginął ojciec Zdzicha, przodownik Wilhelm Zakrzewski, legionista i piłsudczyk, policjant polski. Został aresztowany we własnym domu pod koniec września. NKWDzistów przyprowadził kolega gimnazjalny jego syna, Zygmunt Winter, pochodzenia żydowskiego, w zemście za Zdzicha endeczenie. Potem wywieziono na Sybir siostry i matkę Zdzicha, ta ostatnia zmarła na zesłaniu. Siostry
przeżyły, wyszły z generałem Andersem, odnalazły się z bratem: zresztą piękna historia.

REKLAMA

ZZ wiedział już przez Czerwony Krzyż, że siostry żyją, są na Bliskim Wschodzie. Jakiś czas potem, będąc na przepustce w Szkocji wiosną 1944 r., postanowił iść do kościoła, podziękować Panu Bogu za ocalenie części rodziny. Było to bodaj w Edinburgh. Każdy kto zna szkocką pogodę wie, że prawie zawsze jest ponuro. ZZ wszedł do środka, a tam na mszy polskie wojsko, w tym dziewczyny. Natężył wzrok. Ciemność nagle przeszył słońca promień od witraża, który oświetlił wnętrze rzucając aureolę na znajome twarze Zdzichowych sióstr. To wszystko brzmiałoby szmirowato i ckliwie, gdybym pisał pulp fiction. Ale właśnie tak się stało. Życie jest ciekawsze niż cokolwiek co możemy sobie wymyślić.

A Zdzicho doświadczył wiele w życiu. Śmiał się, że żeglował od elektryczności do statków kosmicznych. Jednym z jego pierwszych wspomnień z dzieciństwa to zakładanie prądu u niego w domu. Ojciec przełączył wajchę i już nie było świec i lamp naftowych. Miał trzy lata.

Już wtedy, od najmniejszego, opowiadano mu największą historię jego życia: o Orlętach lwowskich. Miał być taki jak one. W ogóle w domu do dzieciaków mówiło się, że „myśmy Polskę wywalczyli, a wy macie ją budować.” W związku z tym — mimo, że ZZ uczęszczał do gimnazjum klasycznego, bodaj św. Jadwigi, szykował się na Politechnikę lwowską.

W domu było ostro. Dostawał kindersztubę. Ojciec był wielce surowy. Najłagodniejsza i najukochańszą była babcia-Czeszka. ZZ opowiadał, że wychowanie dzieci kontynuowała ulica: sąsiedzi i nawet nieznajomi. Kiedyś przekoziołkował się dla dowcipu pod końskim brzuchem, a zwierze ciągnęło cysternę z piwem. Cudem uniknął stratowania i dostał batem od woźnicy. Wiedział, za co. Wiedział, że zrobił źle. Nie miał kompleksu ofiary.

Od małego nauczono go, że najlepiej mieć wiele zajęć to człowieka nie ima się głupota. Był harcerzem, ministrantem. Wnet zaczął udzielać korepetycji z matematyki. W gimnazjum został narodowcem. Dlaczego? Ojciec-policjant przenosił do domu skonfiskowaną literaturę endecką. Zdzicho dość szybko wpadł w oko zarówno władzom Stronnictwa Narodowego, jak i Piłsudczykom. Nauczyciel historii starał się go przeciągnąć do sanacyjnej Straży Przedniej. No, ale jakiego małolata rajcuje konformizm? NOG-a stała się jego żywiołem. Pochłaniał wszystko co mu podrzucano, a szczególnie skonfiskowaną literaturę od ojca. Stąd gdy nauczyciel zadał mu referat ZZ przygotował przemówienie na podstawie Protokołów Mędrców Syjonu, co wściekło Zygmunta Wintera z tragicznymi konsekwencjami. Zdzich całe życie powtarzał: „Pamiętam Zygmunta, mam przed sobą jego facjatę. Jak go gdzieś zobaczę, to zaraz dam mu w mordę.” Jego ulubionym powiedzeniem było: „Deska z gwoździem!” Wyciągnął to gdzieś od batiarów.

Z NOGi przeszedł do Młodzieży Wszechpolskiej, a jednocześnie zdał na Politechnikę Lwowską. Dymił ostro. Powiadał, że komuna tylko raz ośmieliła się maszerować pod ochroną policji po Lwowie. Mimo ochrony policji narodowcy zaraz pochód rozpędzili. „Tak, na 1 maja myśmy maszerowali w drugą stronę.” Brał udział w oficjalnej delegacji na pogrzeb Dmowskiego.

ZZ zrobił kilka niezłych numerów. Na przykład, współorganizował wielki strajk studencki bodaj w 1938 r. Z kolegami skombinowali świnie, pomalowali na czerwono, a na boku napisali „Bartel,” od znienawidzonego profesora i byłego sanacyjnego premiera i wypuścili zwierzaka na blokujących uczelnie policjantów. Ci zaczęli uganiać się za świniakiem, a studenteria wyła ze śmiechu: „Ręce precz od premiera!” Dostał raz kolbą na demonstracji od golędzinowca. Innym razem ścigał go tajniak. Też wbiła mu się ta sytuacja w głowę do końca życia; uciekł, schował się na dole klatki schodowej wykwintnej kamienicy i gliniarz go przegapił. A może się bał zejść? W jednym wypadku ZZ aresztowano, bo w „Bratniaku” w sejfie znaleziono granat. Nie wspomnę już planu zamachu na prof. Bartla, co Zdzichowi-ministrantowi wyperswadował najpierw jego ksiądz-spowiednik, a potem kierownik okręgu lwowskiego SN. Oj, miał z niego ojciec-piłsudczyk pociechę.

W lato 1939 r. ZZ pojechał na praktyki na Śląsk. Do końca wspominał nie tylko prężnie rosnący przemysł polski, ale również przesmaczne kiełbaski z rożna z piwkiem. Takie dziwolągi u człowieka zostają: smaki i zapachy. Bo reszta poszła z dymem. Sierpień Zdzicho spędził na obozie przysposobienia wojskowego Legii Akademickiej, układali z kolegami wielkie mieczyki Chrobrego z szyszek. Ich kapitan delikatnie im tę sztukę rozwalał. Potem odesłano studenciaków do domu. I ogłoszono mobilizację. Zżymali się, że „sanatorzy sami chcą bez młodzieży narodowej wygrać wojnę.” Wnet nastąpił reality check.

1 września wybuchła wojna. Niemcy bombardowali Lwów. Gdzieś w połowie miesiąca Działacze MW i starsi endecy wyszli z miasta w poszukiwaniu broni i przydziału. Młyn. Zaatakowali Sowieci. Do grupy studenckiej prowadzonej przez ZZ dołączył się starszy kolega, Tadziu Ungar, który studiował prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza, dymił, uciekł do Czechosłowacji, a potem walczył przeciw czerwonym w Hiszpanii i służył w wywiadzie polskim. Właśnie wrócił z mikrofilmami z Berlina, a po drodze do Lwowa rozprawiał się z niemiecką V Kolumną w Bydgoszczy. Tymczasem pod Lwowem napadła na nich V Kolumna sowiecka. A właściwie byli to ukraińscy nacjonaliści pozorujący czerwonych milicjantów. Chłopakom udało się ujść z ich rąk, jak również potem z enkawudowskich pazurów komitetu rewolucyjnego pod Śniatyniem, gdzie pod koniec września przeszli granicę z Rumunią i zostali internowani. Wnet uciekli z obozu. Na fałszywych dokumentach większość z nich dotarła do Francji na gapę przez Grecję jakimś rachitycznym parostatkiem.

Tam ZZ wstąpił do podchorążówki w Coetquidan, dostał przydział do Brygady Podhalańskiej jako dowódca drużyny ckm. Większość żołnierzy – francuskich Polaków – miała w nosie świętą sprawę. „No, ale dowaliliśmy Szwabom!” cieszył się zawsze Zdzicho. Chyba najbardziej traumatyczne przeżycie, które stłamsił prawie do końca życia, to walka wręcz na bagnety i saperki w norweskiej stodole. Spod Narwiku trafił do Francji, wyładowali jego batalion, ale Francuzi skapitulowali następnego dnia. Jego kompania porwała pociąg i zaczął się wariacki wyścig na południe. Po zbombardowaniu pociągu dowództwo podzieliło jednostkę na drużyny i wszyscy przebijali się małymi grupkami. Zdzicho z dwoma kolegami wpadł na granicy, ale wnet uciekli z niewoli niemieckiej dusząc transportującego ich strażnika.

W Marsylii zamieszkał w domu publicznym. Prostytutki były najbardziej patriotycznymi i antyniemieckimi obywatelami. Reszta cieszyła się z „końca wojny.” Naturalnie dla ZZ i jego przyjaciół żadnego końca nie było. Jesienią 1940 r. zorganizowali jacht i pożeglowali na Gibraltar. Niestety złapała ich burza, wyrzuciło ich na brzeg, zostali aresztowani, internowani w obozie Miranda del Ebro. Byli wściekli, bowiem Hiszpanie uznali ich za komunistów. W obozie konspirowali, trzymali fason. Alfons Jacewicz wymienia Zdzicha jako jednego z kierowników rozmaitych spisków. Wyszli z Mirandy pod koniec 1942 r. i w styczniu – przez Portugalię – byli już w Anglii.
Gen. Sikorski dał wybór Zdzichowi i kolegom za zasługi: Brygada Spadochronowa albo lotnictwo. Zdzich chciał walczyć od razu, a więc został nawigatorem w 304 dywizjonie bombowym Ziemi Śląskiej im. ks. Józefa Poniatowskiego. Łapał Uboty. Kilka razy poważnie jego Wellington zaliczył i wrócili dzięki pacieżom, bo logicznie powinni byli zginąć. Zrobił też kilka numerów niezłych, tak że aresztowała go żandarmeria. Pierwszy to bunt pilotów, którym odebrano bomby bowiem spiskowali aby polecieć na pomoc Powstaniu Warszawskiemu w sierpniu 1944 r. Drugi to spisek aby zbombardować Buckingham Palace i siedzibę parlamentu za to, że Anglicy przestali uzawać Rząd RP na uchodźctwie w lipcu 1945 r.

Przez całą wojnę ZZ kontynuował swoją działalność w SN. Przyjaźnił się m.in. z Adamem Doboszyńskim. Po wojnie radził mu nie jechać do Polski. Ten się uparł z wiadomymi rezultatami. W Wielkiej Brytanii Zdzich szefował Młodzieży Wszechpolskiej. Oddał swoje stanowisko gdy na wyspach zjawił się Jędrzej Giertych, chociaż ten ponownie naznaczył Zdzicha, a sam zniknął jako kurier do kraju i wyciągnął stamtąd swoją rodzinę.

Tymczasem ZZ jeździł w swym lotniczym mundurze po całej Europie zachodniej, organizował młodzież i załatwiał im stypendia na katolickich uniwersytetach, głównie w Belgii. A potem była demobilizacja, ślub – z sanitariuszką z NSZ-AK. W międzyczasie Zdzicho skończył nie tylko Polski Uniwersytet na Wygnaniu, ale również Royal Institute of Technology. Jego specjalizacją była optyka, ale pozostawał uniwersalny. Ściągnęli go Amerykanie do przemysłu zbrojeniowego. Pracował nad mechanizmem cynglowym bomby wodorowej, satelitami szpiegowskimi. Szefował projektowi lustr w ramach SDI („Wojny gwiezdne”). A jednocześnie założył polski bank w północnej Kaliforni (POLAM FCU), współtworzył lokalny oddział kongresu, fundację sztuki polskiej. I bodaj wszystko co się rusza, łącznie z animowaniem drużyny piłki nożnej.
Pomagał opozycji w Polsce, głównie grupie harcerskiej KOR, „Solidarności” (ładowaliśmy i wysyłaliśmy ubrania i artykuły pierwszej potrzeby dzięki Zdzichowemu Help for Poland). Po 1989 r. zabrał się do tworzenia unii kredytowych w Polsce i rozmaitych innych przedsięwzięć charytatywnych (ściągnęliśmy polskie dzieci z Kazachstanu na obóz harcerski, wyposażyliśmy szkołę w sprzęt ocieplający, sponsorowaliśmy rozmaite inicjatywy takie jak polski uniwersytet w Wilnie, polskich studentów z Białorusi, czy polskie radio we Lwowie). Na wszystko wykładał kasę Zdzicho poprzez naszą fundację im. Tadeusza Ungara. I tak do końca.

A wszystko to było możliwe, bo zawsze mu pomagała w jego bitwach jego żona, Zosia Zakrzewska, a moja kalifornijska foster mom. I jej jest teraz najciężej. Proszę o modlitwę za ZZ i za nas wszystkich, a szczególnie ją.

REKLAMA