Europejski front przeciw kierowcom

REKLAMA

2 grudnia odtrąbiono jako wielki międzynarodowy sukces podpisanie porozumienia ministrów transportu 27 krajów Unii Europejskiej w sprawie opracowania wspólnej unijnej dyrektywy dotyczącej ścigania piratów
drogowych.

„Powstanie jedna baza danych o numerach rejestracyjnych z całej Unii, co pozwoli na szybkie znalezienie pirata drogowego i egzekwowanie mandatów” – zapowiadał minister infrastruktury Cezary Grabarczyk.

REKLAMA

Trudno oprzeć się wrażeniu, że bankrutująca Unia Europejska – jak tonący brzytwy – chwyta się każdego sposobu, aby wyciągnąć od obywateli jakiekolwiek dodatkowe pieniądze. W dodatku pomysły unijnych urzędników na utrudnianie życia kierowcom nie kończą się na tej dyrektywie. Opracowana dyrektywa zakłada powstanie ogromnej bazy danych o pojazdach i kierowcach zarejestrowanych na terenie wszystkich 27 krajów Unii. Ma to pomóc w zidentyfikowaniu sprawców wykroczeń drogowych. Jeśli samochód zarejestrowany w Polsce przekroczy prędkość w Portugalii i fotoradar zrobi mu zdjęcie, bardzo szybko będzie można zidentyfikować właściciela pojazdu i wysłać mu mandat.

Co ciekawe, dyrektywa zakłada, że mandat taki będzie poddawany egzekucji, jeśli sprawca wykroczenia nie uiści w terminie kary pieniężnej. Nie trzeba już będzie mieć wyroku sądowego, aby windykacją zajął się komornik. Warto zwrócić uwagę na fakt, że po raz pierwszy unijni urzędnicy będą mieć władzę większą niż sądy. Dotychczas bowiem, jeśli obywatel mandatu nie zapłacił, sprawa trafiała do sądu i dopiero jego wyrok mógł stać się podstawą egzekucji komorniczej (obywatel mógł wyrok zakwestionować i dowodzić swojej niewinności). Mamy więc do czynienia z niebezpieczną tendencją – wszechwładna biurokracja staje się trzecią władzą, deklasując powoli sądy.

Nierówno dla wszystkich

Co równie złe, kwota mandatu wyliczana będzie na podstawie taryfikatora obowiązującego w miejscu popełnienia wykroczenia. Najwyższe taryfikatory obowiązują w Austrii, Danii i Szwecji – za przekroczenie prędkości o 20 km/h można zapłacić mandat w wysokości nawet do 2000 zł (500 euro). Ta kwota zupełnie inaczej obciąża bogatego Hiszpana, a inaczej ubogiego Polaka. W Finlandii obowiązuje przepis uzależniający wysokość mandatu od zarobków (słynny był przypadek prezesa firmy Ericsson, który za przekroczenie prędkości zapłacił ponad 60 tys. zł). W Norwegii za przekroczenie prędkości o więcej niż 50 km/h można trafić do aresztu na 30 dni. Norwegia wprawdzie do UE nie należy, jednak jej terytorium (podobnie jak terytorium Danii, Szwecji i Finlandii) obejmuje tzw. Zintegrowany System Radarowy, umożliwiający ściganie sprawców wykroczeń na terenie każdego z krajów (każdy kierowca opuszczający granicę skandynawskiego kraju jest sprawdzany, czy nie popełnił wykroczenia także na terenie pozostałych trzech państw). Tak więc minister Cezar Grabarczyk, który 2 grudnia w Brukseli podpisał niefortunne porozumienie, za pieniądze podatnika załatwił to, że ten podatnik (który go utrzymuje) będzie miał bardziej utrudnione życie i będzie go ścigać policja nie tylko polska, ale także z każdego spośród 27 krajów Unii.

W kolejce strażnicy

Porozumienie zakłada, że europejska baza danych kierowców i pojazdów zacznie funkcjonować do końca roku 2012. Do tego też czasu mają powstać specjalne komórki policyjne zajmujące się ściganiem sprawców wykroczeń. Będą odpowiedzialne za wysyłanie wniosku o identyfikację do innych krajów i podawanie obcym policjom danych polskich kierowców. Z szacunków Ministerstwa Infrastruktury (do którego „NCz!” zwrócił się z zapytaniem) wynika, że w całym kraju komórki te zatrudniać będą 1000-1200 osób. Przybędzie więc taka liczba urzędników, za których posady zapłaci polski podatnik.

Czeka nas zatem kolejny rozrost biurokracji, tym bardziej że 27 ministrów zobowiązało się również w roku 2012, gdy dyrektywa wejdzie w życie, rozszerzyć jej obowiązywanie. Chodzi o to, by dostęp do bazy danych kierowców i pojazdów mieli już nie tylko policjanci, ale też strażnicy miejscy i gminni, którzy kontrolują przestrzeganie przepisów w zakresie parkowania pojazdów. Do nich dochodzą również ubezpieczyciele – będą mogli sprawdzać, czy dany pojazd ma wykupioną polisę, a jeśli tak, to jaką (ma to wyeliminować coraz częstsze przypadki jazdy samochodami bez ważnego ubezpieczenia).

Powołać więc trzeba będzie kolejnych urzędników zajmujących się realizowaniem tych bzdurnych zapisów.

Tak zwani zabójcy

Porozumienie sygnowane przez 27 europejskich ministrów ma oficjalnie służyć zwalczaniu najpoważniejszych wykroczeń drogowych. Znalazło się w nim popularne od pewnego czasu określenie tzw. czterech zabójców. Dotyczy ono czterech rodzajów wykroczeń drogowych, które – zdaniem unijnych urzędników – są przyczyną największej liczby drogowych tragedii. Są to oczywiście: przekraczanie prędkości, przejeżdżanie skrzyżowań na czerwonym świetle, jazda bez zapiętych pasów bezpieczeństwa i – co ciekawe – jazda pod wpływem alkoholu. Ku naszemu zdumieniu ministrowie rozszerzyli ten katalog – „zabójców” jest już nie czterech, a ośmiu.

Do listy dopisano bowiem: jazdę pasem przeznaczonym dla autobusów, korzystanie podczas jazdy z telefonu komórkowego, jazdę pod wpływem narkotyków, oraz… jazdę na motocyklu bez kasku. Większości tych wykroczeń nie da się ścigać przy pomocy samych tylko radarów. Po 2012 roku mają więc zostać wprowadzone dodatkowe systemy kamer i monitoringów śledzących poszczególne fragmenty drogi. Do ich obsługi trzeba będzie zatrudnić kolejne setki, a może tysiące urzędników, których praca będzie polegać na tym, że przez czas „urzędowania” będą jedynie wpatrywać się w ekrany kamer monitorujących ruch, aby wyłapać wszystkich popełniających choćby najdrobniejsze wykroczenia drogowe.

Wspierać ich będą nieoznakowane patrole drogowe wychwytujące wszystkie „wykroczenia” na miejscu. Oczywiście aby takie rozwiązanie wprowadzić w życie, trzeba będzie wydać dziesiątki miliardów euro na nowoczesne systemy monitorowania. Producenci zacierają już ręce.

Do aresztu?

Unijna dyrektywa zakłada również wprowadzenie surowych kar dla posiadaczy sprzętu zakłócającego pracę policyjnych urządzeń. Za korzystanie z folii polaryzacyjnej (przyklejona na tablicę rejestracyjną odbija błysk zdjęcia radarowego, uniemożliwiając późniejsze odczytanie numerów, a przez to zidentyfikowanie kierowcy) grozi dziś 50 zł mandatu i konfiskata folii. Nieco większy mandat grozi za posiadanie antyradaru – urządzenia ostrzegającego przed miernikami prędkości. W ostatnich dwóch latach popularne stały się tzw. jammery spowalniacze.

Na popularnym internetowym portalu aukcyjnym urządzenie takie można kupić za 1450 złotych. Jammer „ogłupia” wiązkę promieni z fotoradaru, która mierzy prędkość. W efekcie radar pokazuje nie taką prędkość, z jaką jedzie kierowca, ale taką, jaką kierowca chce, aby pokazał.

Prędkość tę można regulować. Kierowca może więc wybrać opcję obniżającą prędkość o 80 km/h. I mandatu może uniknąć. Pieniądze wydane na jammera zwrócą się bardzo szybko biorąc pod uwagę fakt, że ceny mandatów rosną (za przekroczenie prędkości można dziś zapłacić nawet 1000 zł). Jeśli policja wykryje jammera, kierowca zapłaci 100 zł mandatu, a urządzenie podlega konfiskacie. Po 2012 roku użytkownik takiego urządzenia będzie mógł pójść siedzieć.

Światła za światłami

Pomysłowość unijnych urzędników idzie jednak dalej. Po sieci fotoradarów, która oplotła polskie drogi, przyszła kolej na sieć świateł. Z podwarszawskiego Piaseczna jeszcze dwa lata temu do centrum stolicy dojeżdżało się w 25 minut. Teraz czas jazdy się wydłuża, bowiem na ulicy Puławskiej ustawiono dodatkowe trzy semafory świetlne (wszystko wskazuje na to, że będą powstawać kolejne).

Na czterokilometrowym odcinku łączącym jedno z osiedli z tą arterią, ustawiono dodatkowo trzy semafory. Powstały więc korki nie tylko na samej ulicy Puławskiej, ale także na drogach dojazdowych do niej. W 2009 roku na terenie m. st. Warszawy na uruchomienie nowej sygnalizacji świetlnej wydano… 18 milionów złotych. W znacznej większości przypadków semafory są niepotrzebne i tylko tamują ruch, zamiast go usprawniać. Tym bardziej że nowe semafory mają osobną sygnalizację do skrętu w lewo, co dodatkowo wydłuża czas oczekiwania. Osobnym problemem jest wadliwe wyliczenie czasu pracy świateł, co sprawia, że kierowca musi zatrzymywać się częściej, przez co traci czas i paliwo.

Osobliwym wynalazkiem speców od komunikacji są wysepki rozdzielające
pasma do przeciwległych kierunków jazdy. Wysepki te ozdobiono okrągłymi znakami nakazujących przejazd po prawej stronie od znaku. Ile takich wysepek ustawiono w całej Polsce – tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że na odcinku drogi między Krakowem a Olkuszem lub między Warszawą a Mińskiem Mazowieckim praktycznie odebrały kierowcom możliwość wyprzedzania. Wydłużyło to czas podróży, utrudniło ją, a także przyczyniło się do wzrostu liczby wypadków. W 2009 roku na trasie z Warszawy do Mińska Mazowieckiego doszło do 1141 wypadków, kolizji i stłuczek. W pierwszych 11 miesiącach tego roku (wg danych policyjnych) odnotowano takich zdarzeń już ponad 1600. I najprawdopodobniej będzie coraz gorzej. Chyba że nieuchronny krach Unii Europejskiej zatrzyma wszystkie te drogowe idiotyzmy.

Oby jak najszybciej.

REKLAMA