Francuskie poczucie wyższości

REKLAMA

Przyznam, że jest coś, czego bardzo zazdroszczę Francuzom. To znakomite narodowe samopoczucie. Oto naród absolutnie pozbawiony kompleksów, które tak dręczą nas, Polaków. Żaden Francuz nie wstydzi się, że jest Francuzem, będąc zarazem przekonanym, iż wszyscy ludzie dookoła wstydzą się, iż nie są Francuzami. Zilustruję to twierdzenie kilkoma obserwacjami empirycznymi, bez posiłkowania się literaturą piękną i polityczną, gdyż wypisanie odpowiednich cytatów zajęłoby mi pewnie kilka lat, a dzieło takie musiałoby liczyć kilka tomów.

Przykład pierwszy. Po kilku dniach spędzonych w Strasburgu (o wycieczce do Parlamentu Europejskiego pisałem w moim felietonie na tychże łamach) zrozumiałem, dlaczego Francuzi nie obawiają się niemieckiej irredenty w Alzacji Lotaryngii, tak jak my obawiamy się takiej na Śląsku. Otóż my jesteśmy przekonani, że osoby o pochodzeniu narodowym niejasnym i skomplikowanym, mając do wyboru, czy chcą być Polakami, czy Niemcami, wybiorą opcję drugą. Co więcej, codzienna obserwacja pokazuje, ilu Polaków nie mających żadnych niemieckich korzeni patrzy tylko, jak wyjechać do Niemiec, i ilu z nich udaje zaraz potem, że nie zna języka polskiego. Francuzi z Alzacją i Lotaryngią takiego problemu nie mają. Są pewni, że nikt z Alzatczyków i Lotaryńczyków nie chciałby zmiany granic i przyłączenia do Niemiec, gdyż nikt przy zdrowych zmysłach nie zdegraduje się z pozycji pępka świata – czyli Francuza – aby stać się „barbarzyńcą”, czyli Niemcem. Ich absolutne poczucie wyższości powoduje, że nawet nie rozważają takiego wariantu. Wystarczy w tym miejscu, z francuskiej literatury klasycznej, przypomnieć powieść Maurice’a Barrèsa „Colette Baudoche, czyli historia młodej dziewczyny z Metzu”, gdzie ta francuska wyższość nad elementem germańskim w Alzacji i Lotaryngii została sportretowana w sposób dosłownie karykaturalny.

REKLAMA

Przykład drugi. Rok temu, będąc w Paryżu, wybrałem się do największego francuskiego FNAC-u (taki rodzaj tutejszych empików). Wchodzę do działu historycznego z książkami. Zobaczyłem tam wtedy coś, co mną dosłownie wstrząsnęło. Dział „Historia” składał się z kilkunastu regałów wypełnionych książkami dosłownie od podłogi po sufit. Książki posegregowane były epokami, a więc zacząłem przeglądać to, co mnie interesuje, czyli od średniowiecza po historię najnowszą. Cokolwiek bym wziął w rękę, to książka dotyczy historii Francji: a to św. Ludwik, a to Francuzi na krucjatach, a to Richelieu, a to Ludwik XIV, a to rewolucja francuska, a to na Napoleon I, Napoleon III, ruch oporu w II wojnie światowej, wojna w Algierii etc. Dosłownie wszystko w dziale historycznym było tylko i wyłącznie o Francji. Na koniec znajduję w tymże wielkim dziale trzy małe półeczki z napisem „Historia powszechna”… No i wszystko jasne: historia świat rozgrywa się między Renem a Pirenejami, a więc na „przedmieścia” Francji wystarczą trzy małe półeczki.

Przykład trzeci. Jeśli jest się we Francji, koniecznie należy zajrzeć do dużego francuskiego supermarketu, tam zaś zajrzeć do działu z winami. Nie tylko dlatego, że w kraju tym umieją wyselekcjonować dobre trunki, ale także po to, aby poczynić tamże ciekawą obserwację empiryczną. W każdym supermarkecie zobaczymy tę samą prawidłowość: jest dział z winami z Alzacji, z winami z Szampanii, Owernii, Prowansji, Burgundii etc. Każdy z tych działów budzi wrażenie swoją wielkością, ilością i gatunkami dostępnego wina. I jak się już Państwo nasycicie widokiem win francuskich, warto zadać sobie trud (tak, nie jest to proste!) i znaleźć dział „Wina z importu”. W ramach pewnego „pluralizmu” w każdym supermarkecie we Francji dział taki się znajduje. Zwykle składa się z… trzech-czterech półek, na których można sobie obejrzeć wina z Włoch, Hiszpanii, Australii czy Chile. Autochtoni omijają te półki z daleka, ponieważ każdy Francuz jest przekonany, że jedyne porządne wino wyprodukować można jedynie w piwnicy we Francji.

Jeszcze nie tak dawno francuska telewizja pokazała nakręcony ukrytą kamerą reportaż, z którego wynikało, że w całkiem niezłych paryskich lokalach zdarzało się, że kelnerzy nie podchodzili do stolików, przy których siedzieli turyści, którzy nie umieli złożyć zamówienia w języku Moliera. Podobne przykłady można mnożyć dosłownie w nieskończoność. Reasumując wszystkie te przykłady, można Francuzom tylko pozazdrościć absolutnego braku narodowych kompleksów, które tak bardzo dręczą Polaków.

W sumie francuska refleksja tworzy pewną gradację o charakterze antropologicznym. Każdy Francuz podświadomie lub świadomie – bez względu na to, czy pochodzi ze skrajnej lewicy, czy ze skrajnej prawicy; czy jest katolikiem, czy ateistą; czy jest nacjonalistą czy kosmopolitą opowiadającym, że „wszyscy ludzie są obywatelami świata” – tak oto przedstawia sobie gradację istnień ludzkich: 1) Na czele całego stworzenia stoją paryżanie, czyli mieszkańcy metropolii Paryża. To rodzaj cywilizacyjnych nadludzi, szczególnie wybranych, skupiających w sobie esencję kultury światowej, czyli francuskiej. 2) Poniżej mieszkańców Paryża znajdują się nadludzie zwykli, czyli pozostali Francuzi, skąpani w słońcu promieniującym ze Stolicy Świata. 3) Poniżej rodowitych mieszkańców Francji znajdują się frankofoni, czyli ludzie. To ci, którzy mówiąc i czytając po francusku, mają dostęp do skarbnicy stanowiącej esencję ludzkiej kultury 4) Na samym dnie całego stworzenia znajduje się jedna wielka Barbaria, czyli świat istot człekokształtnych, które nie mówią po francusku, w wyniku czego są trwale odcięte od Wiecznego Źródła francuskojęzycznej CYWILIZACJI.

Ciekawostką tej narodowej megalomanii jest to, że ta sama Francja ogłosiła się równocześnie ojczyzną „praw człowieka”. Ta swoista kulturowa hierarchia jest bowiem zarazem (potencjalnie) kosmopolityczna, co czyni ten podział odmiennym od niemieckiego rasizmu, gdzie krew decydowała o wszystkim. Podział na typy ludzkie nie jest wrodzony, gdyż każdy może nauczyć się francuskiego i stać się frankofonem, a tym samym stać się… człowiekiem.

REKLAMA