Front wokół publikacji „Aneksu” WSI

REKLAMA

Jezu Chryste! Kto by pomyślał!? Że tacy starzy wyjadacze, co to z niejednego komina wygartywali, co to samego jeszcze znali Stalina i w związku z tym mięso, zwłaszcza w pośladkach, mają jak u starego kurwiarza – jak na przykład stary kiejkut Leszek Miller – ale żeby pani Katarzyna Maria Piekarska, „istota czująca”, ongiś ozdoba Unii Demokratycznej, z której tenże Leszek Miller wystrugał człowieka, a nawet nie tylko człowieka, ale wiceministra – dlaczegoś akurat spraw wewnętrznych – albo „Kasia”, czyli pani red. Katarzyna Kolenda-Zaleska, w swoim czasie laureatka nagrody imienia, bodajże biskupa Chrapka, za cykiel publikacji pobożnych – jakich to aktów strzelistych i orgazmów mistycznych doznawała podczas pielgrzymek Jana Pawła II – żeby nawet takie osoby odczuwały jaskółczy niepokój z powodu enigmatycznej zapowiedzi złowrogiego posła Antoniego Macierewicza, że namówi pana prezydenta Dudę do ujawnienia „Aneksu” do „Raportu o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych” – tego nawet Ben Akiba by nie przewidział.

Nawet pani premierzyca Ewa Kopacz uznała za stosowne przedstawić swój stosunek do tej propozycji. Czyżby i ona… Rany Boskie, Jerum, Jerum. Z jednej tedy strony powinienem kicać niczym żydowski król Dawid przed Arką Przymierza – za co, mówiąc nawiasem, „wzgardziła nim” jakaś dama, pewnie taka sama jak panna
Joanna Horodyńska, występująca w Polsacie z sodomitą Tomaszem Jacykowem przy recenzowaniu, kto jak się ubrał. Tak nawiasem mówiąc, obydwoje recenzenci starannie omijają tzw. fond de toilette, to znaczy to wszystko, co jest ukryte pod spodem, czyli majtki i tym podobne utensylia. Najwyraźniej skądś muszą wiedzieć, że te wszystkie gwiazdy nie mają czasu na codzienne przepierki, toteż różnie tam pod spodem bywa i lepiej, żeby te okoliczności „wieczysta noc powlekła” – niczym zbrodnie „Pani, która zabiła Pana” ze słynnej ballady Adama Mickiewicza „Lilie”. Ale mniejsza o to, bo ważny jest ten „Aneks” – że pani red. Monika Olejnik, nie tylko z porządnej, ubeckiej rodziny, no i „Stokrotka”, z tego powodu jest poruszona – to rzecz oczywista. Wszyscy pamiętamy spazmy, jakich dostała, kiedy pan prezydent Lech Kaczyński zwrócił się do niej tym pseudonimem operacyjnym, jakiego używała, a może i nadal używa w tak zwanych służbach – ale żeby pani Joanna Mucha, żeby pani premierzyca Ewa Kopacz, żeby „istota czująca”, czyli pani Katarzyna Maria Piekarska, albo „Kasia”, czyli pani red. Katarzyna Kolenda-Zaleska, odczuwały z tego powodu jaskółczy niepokój – tego przecież Ben Akiba nie przewidział. Chociaż przynajmniej w jednym przypadku mógłby.

REKLAMA

Oto Platforma Obywatelska w 2007 roku miała „gabinet cieni”. W tym gabinecie kandydatem na ministra finansów był „Zbycho”, czyli Zbigniew Chlebowski, kandydatem na ministra obrony był Bogdan Zdrojewski, kandydatem na ministra sprawiedliwości była Julia Pitera… i tak dalej. Kiedy jednak przyszło do tworzenia rządu, to resorty, które z koalicyjnego rozdania przypadły Platformie, obsadziły w większości całkiem inne osoby: „Zbycha” wydymał obywatel brytyjski Jan („Jacek”) Vincent-Rostowski, z kolei Bogdana Zdrojewskiego – lekarz psychiatra Bogdan Klich, wskutek czego Zdrojewskiego czyjaś mocna ręka przeflancowała na odcinek chałtury, no a Julię Piterę wygryzł Zbigniew Ćwiąkalski, w związku z czym trzeba było obmyślić dla niej na poczekaniu jakieś inne stanowisko – bo Ćwiąkalski Ćwiąkalskim, ale i pani Pitera też nie była pozbawiona zasług.

Stalina wprawdzie nie znała, ale… no, mniejsza z tym. I tylko dwie osobistości z „gabinetu cieni” objęły resorty, na które były szykowane: Mirosław Drzewiecki, późniejszy „Miro” z afery hazardowej, no i właśnie obecna pani premierzyca Ewa Kopacz. Czyżby już wtedy Mocna Ręka trzymała nad nią parasol ochronny? Wszystko to być może; to by wyjaśniało przyczyny, dla których właśnie ona została wystrugana z banana na premierzycę w momencie, kiedy Nasza Złota Pani w ostatniej chwili podała premieru Tusku pomocną dłoń, błyskawicznie przenosząc go z tubylczego bagna na brukselskie salony. Wyobrażam tedy sobie, jak w roku 2007 mogła wyglądać rozmowa Donalda Tuska z wysłannikiem Księcia: „Słuchajcie no, Tusk! Macie tu papierek z listą waszego gabinetu. Nic tu nie kombinujcie, bo z tego tylko wynikną zgryzoty, a my będziemy musieli przypomnieć wam, skąd wyrastają wam nogi”.

Jak widzimy, rozmowa mogła być jednostronna, bo jakże inaczej, kiedy i premier Tusk mógł w tym momencie sobie przypomnieć, że w końcówce lat osiemdziesiątych sekretarzem Ambasady RFN w Warszawie był Rüdiger Freiherr von Fritsch, który „zaprzyjaźnił się” z „niektórymi przedstawicielami opozycji demokratycznej w Polsce” – co zresztą należało do jego obowiązków. Warto zapamiętać, że nie ze wszystkimi, a tylko „z niektórymi”. Z którymi „niektórymi” – aaa, to tajemnica, na którą pewne światło rzuca okoliczność, że kiedy nasz Freiherr awansował, zostając w roku 2004 zastępcą szefa niemieckiej razwiedki, to i jego przyjaciele w Polsce też awansowali, na przykład Donald Tusk – na niekwestionowanego szefa Platformy Obywatelskiej, usuwając w cień dwóch innych „tenorów” w osobach „Pana Pięć Procent”, czyli pana doktora Andrzeja Olechowskiego, i pana Macieja Płażyńskiego. Pan dr Olechowski był (?) agentem sławnego „wywiadu gospodarczego”
i z tej racji mógł podlegać całkiem komu innemu, a pan Płażyński mógł być nawet cywilem.

Ciekawe, czy „Aneks” zawiera jakieś informacje na ten temat. Wykluczyć tego nie można, bo jego publikacja została zablokowana na skutek operacji przypominającej początek opowiadania Chestertona „Złamana szabla”: „– Gdzie mądry człowiek ukryje liść? – W lesie. – A jeśli nie ma lasu? – To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść”. Takim lasem mogła być nowelizacja ustawy, tak przygotowana z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego – według mego rozeznania, przez pana mecenasa Jana Olszewskiego, który w takich sprawach jest niezastąpiony – by następnie Trybunał Konstytucyjny – mniejsza o to: świadomie czy nieświadomie – ją zmasakrował, likwidując w ten sposób podstawę prawną publikacji tego dokumentu w przeddzień roku wyborów prezydenckich.

Czyżby pan prezes Jarosław Kaczyński chciał jeszcze raz rzucić na stół tę kartę? To jest możliwe, a najlepszą poszlaką jest reakcja na bąka puszczonego w Chicago przez złowrogiego posła Antoniego Macierewicza – że jaskółczy niepokój odczuły nawet takie postacie jak „istota czująca”, czyli pani Katarzyna Maria Piekarska, którą do tej pory naiwnie uważałem za „cywila”, chociaż była z nominacji starego kiejkuta Leszka Millera wiceministrem spraw wewnętrznych, czy „Kasia”, czyli pani red. Katarzyna Kolenda-Zaleska, laureatka pobożnych nagród im biskupa Chrapka z powodu mistycznych orgazmów, jakich doznawała podczas pielgrzymek Jana Pawła II do naszej biednej ojczyzny. Ale właściwie powinienem być udelektowany, bo to przecież potwierdza moją ulubioną teorię spiskową, że w naszym nieszczęśliwym kraju nie można być skutecznym politykiem, nie będąc niczyim agentem.

REKLAMA