Gross i Sternhell

REKLAMA

Wypowiedziane przez Jana Tomasza Grossa, w wywiadzie dla „Die Welt”, słowa o Polakach mordujących Żydów w czasie II wojny światowej wywołały poczucie zażenowania nawet pośród lewicowych mediów. Nawet te gazety, które od lat popierały jego rozmaite oceny, uznały, że przesadne jest stwierdzenie, jakoby Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców.

Ale to właśnie demoliberalne i lewicowe media ponoszą odpowiedzialność za to, że Jan Tomasz Gross urósł do rangi prawie oficjalnego reinterpretatora dziejów polskich. Przez kilka ostatnich lat reklamowano go jako rewizjonistę historycznego, który burzy nasze dobre samopoczucie jako narodu, który ratował Żydów. Zwalczanie tego naszego przekonania i dobrego samopoczucia w tej kwestii traktowano jako wyraz walki z „obskurantyzmem”, „zakłamaniem” i „polskim kołtunem”, za którym miały kryć się: ksenofobia, nacjonalizm, rasizm i oczywiście antysemityzm. Jedwabne miało być objawieniem nam naszego antysemityzmu, a Gross miał być swojego rodzaju prorokiem tego rewizjonizmu. I pewnie byłby nim dalej, gdyby nieco nie przesadził w dowcipie.

REKLAMA

Ciekawe jest zestawienie „afery” Grossa z podobną aferą jaka miała miejsce wiele lat temu we Francji, gdy pochodzący z Izraela, ale piszący po francusku Zeev Sternhell – urodzony zresztą w Przemyślu i w czasie wojny ochrzczony i ukrywany przez Polaków (za jego ukrywanie dwie polskie rodziny dostały medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”) – opublikował kilka książek dotyczących dziejów francuskiego faszyzmu: „Maurice Barrès i nacjonalizm francuski” („Maurice Barrès et le nationalisme français”, 1972), „Prawica rewolucyjna (1885-1914). Francuskie źródła faszyzmu” („La droite révolutionnaire (1885-1914). Les origines françaises du fascisme”, 1978), „Ani lewica, ani prawica. Ideologia faszystowska we Francji” („Ni droite ni gauche. L’idéologie fasciste en France”, 1983).
Po publikacji każdej z tych książek z osobna, jak i w podsumowaniu całego „trzyksięgu” we Francji rozpętywało się piekło, a to dlatego, że Zeev Sternhell sformułował dwie obrazoburcze tezy: 1) faszyzm jest nurtem pochodzącym z marksistowskiej lewicy, a powstaje wtedy, gdy marksiści rezygnują z idei walki klas i rewitalizują doktrynę, sięgając po nacjonalizm, w wyniku czego powstaje hybryda nacjonalizmu i socjalizmu; 2) Benito Mussolini nie był w tym dziele pierwszy, gdyż syntezy tej dokonano najpierw we Francji, a jej autorem mieliby być Maurice Barrès i syndykaliści z tzw. żółtych związków zawodowych. Co więcej, izraelski historyk twierdzi, że prym ten przypisujemy Mussoliniemu tylko dlatego, że jako pierwszy z takimi hasłami doszedł do władzy. W rzeczywistości faszyzm nie tylko narodził się nad Sekwaną, ale to Francja była prawdziwą wylęgarnią faszystów, zalewając tymi ideami całą Europę. Faszyzm to rodzaj „ideologii francuskiej”, tyle że zapomniano o tym fakcie, ponieważ żaden z tych ideologów nie stworzył masowego ruchu i nie doszedł do władzy. Ale miejscem narodzenia faszyzmu był Paryż.

Wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby jakiś naukowiec sformułował tezę, że faszyzm to „ideologia polska”, a miejscem jego narodzin była Warszawa. Prawdopodobnie wszystkie lewicowo-liberalne media tego „odkrywcę” hołubiłyby jako „pogromcę polskiego zaścianka” i „polskiego kołtuństwa”. We Francji Sternhella potraktowano zupełnie inaczej. Rzuciła się na niego cała masa francuskich historyków i dziennikarzy pod wielkim hasłem „We Francji nigdy nie było żadnego faszyzmu”. I nie byli to historycy z „l’extrême droite”. Przeciwnie – piorunowali go lewicowi, establishmentowi historycy, goszczący permanentnie na łamach demoliberalnej prasy. Sam znam przynajmniej kilka artykułów naukowych, w których jego tezy zostały poddane miażdżącej krytyce (w PDF-ach w internecie dostępne są dwa z nich: S. Berstein: „La France des années trente allergique au fascisme. À propos d’un livre de Zeev Sternhell”, „Vingtième Siècle. Revue d’histoire”, 1984, t. 2, nr 2, str. 83-94; J. Julliard: „Sur un fascisme imaginaire: à propos d’un livre de Zeev Sternhell”, „Annales”, t. 39, str. 849-861), a także jedną książkę o historii francuskiego faszyzmu, napisaną w celu krytyki „nadinterpretacji”, „przeinaczeń”, „niedokładności” i „symplifikacji” dokonanych przez Sternhella (P. Milza, „Le Fascisme français. Passé et présent”, 1987).

Skąd ta krytyka Zeeva Sternhella ze strony oficjalnej lewicowej historiografii uniwersyteckiej? Oczywiście formalnie chodzi o zarzuty natury warsztatowej, o owe „symplifikacje”, o mgliste zdefiniowanie pojęcia faszyzmu etc. Kiedy jednak czyta się te polemiki, trudno nie odnieść wrażenia, że w istocie chodzi o coś innego – o dobre imię Francji. Lewicowi francuscy historycy czy politolodzy oczywiście winni tropić, ścigać i piętnować każdy przejaw faszyzmu nad Sekwaną. Ale powinni to robić tylko i wyłącznie Francuzi, pisać na ten temat wyłącznie po francusku i tylko tutaj publikować na ten temat teksty. Sternhell jest krytykiem z zewnątrz, swoje teksty publikuje także po angielsku, ewentualnie wydaje tłumaczenia swoich frankofońskich prac na angielski. Każdy lewicowy francuski politolog lub historyk uważa, że – ujmując problem w trywialny sposób – „faszystowskie brudy należy prać we własnym kraju”. Na zewnątrz, dla obcokrajowców, dla dobrego imienia Francji należy negować istnienie jakiegokolwiek francuskiego faszyzmu! Nawet jeśliby taki był, jak ruch Faisceau Georgesa Valois, to należy – tak jak czyni wspomniany wcześniej Pierre Milza – uczynić go niepoważnym i groteskowym, przypominając, że w ramach apologii cech „męskich” i „heroicznych” zakazano jego członkom nosić parasole. Kto by traktował poważnie – opisany przez Sternhella – ruch Faisceau, skoro jego przywódca zbzikował i zakazał posiadania parasoli? Kto mógłby wstąpić do tak karykaturalnej faszystowskiej organizacji?

I to jest różnica między lewicą francuską a polską. Ta pierwsza przed światem ukrywa i marginalizuje wstydliwy element historii; ta druga ogłasza taki przed całym światem, wyolbrzymia i jeszcze jest z tego dumna!

REKLAMA