Jak kraść domy w stolicy

Ostatnie miesiące pokazały, że agentura Wojskowych Służb Informacyjnych okazała się znacznie liczniejsza, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić.

fot. Tadeusz Dąbrowski / licencja: CC 3.0
REKLAMA

Perypetie w związku z umową między Unią Europejską i Kanadą „o wolnym handlu” pokazują, jak trudno jest budować, a cóż dopiero utrzymać imperium przy zastosowaniu procedur demokratycznych. Demokratyczne imperium to rodzaj contradictio in adiecto, co niedobrze rokuje dla Unii na przyszłość. Jedynym wyjściem jest przywrócenie pruskiej dyscypliny przy demokratycznej fasadzie – jak było w Związku Sowieckim w czasach wybitnego klasyka demokracji Józefa Stalina.

I chyba w tym kierunku Unia Europejska będzie ewoluować, na co przed wielu laty zwrócił uwagę Guy Sorman, mówiąc, że kapitalizm jest w każdym kraju odmienny, podczas gdy socjalizm wszędzie jest taki sam.

REKLAMA

Najwidoczniej żadnego innego być nie może i tyle. Inna sprawa, czy umowa CETA jest rzeczywiście umową o wolnym handlu, czy o czymś zgoła innym – bo umowa licząca ponad tysiąc stron nie może być umową o wolnym handlu. Umowa o wolnym handlu powinna składać się z dwóch zdań i aneksu. Zdanie pierwsze mogłoby brzmieć następująco: „w stosunkach między UE a Kanadą przywraca się zasady wolnego handlu”. Zdanie drugie: „uchyla się wszelkie regulacje sprzeczne z tymi zasadami”. Aneks zaś powinien zawierać wykaz regulacji uchylonych w tym trybie i pewnie ważyłby z 50 kilogramów. Bo zasady wolnego handlu są następujące: sprzedający może sprzedać, co chce, komu chce, gdzie chce, ile chce i kiedy chce, zaś kupujący może kupić, co chce, u kogo chce, ile chce i kiedy chce. Wszystko, co więcej – od złego pochodzi. Skoro umowa CETA liczy ponad tysiąc stron, podobno ustanawia jakieś „limity” i „procedury”, to już choćby do samego przestrzegania wszystkich jej postanowień, tych „limitów” i „procedur” musi zostać stworzony potężny aparat biurokratyczny – coś w rodzaju Ministerstwa Wolnego Rynku pod kierownictwem profesora Biedy-Nędzarkiewicza, jakie dawno temu opisywał w „Najwyższym CZASIE!” Mateusz Michalkiewicz.

Ale mniejsza z tym, bo kiedy najważniejsi mandaryni brukselscy zajęci byli młotowaniem stających dęba Walonów, 27 października minął termin wyznaczonego Polsce przez Komisję Europejską ultimatum pod postacią tak zwanych „zaleceń”. Skoro tak, to wszczęta przez Komisję w styczniu wobec Polski procedura sprawdzania stanu demokracji i praworządności musi znaleźć jakiś finał, tym bardziej że wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans oświadczył, że w sprawie praworządności w Polsce „nie odpuści”. W dodatku właśnie niemiecki minister spraw zagranicznych Walter Steinmeier przestrzegł, że UE „może się rozpaść”, a takiej sytuacji zawsze towarzyszy potężny zamęt. W takim zamęcie łatwo ulec pokusie załatwienia remanentów już ponad 70 lat oczekujących na jakiś finał, więc nie jest wykluczone, że Niemcy mogą chętnie skorzystać z okazji, by urządzić w Polsce pokazuchę. A stosowna okazja jakby sama wchodziła im w ręce, bo właśnie pan płk rez. Adam Mazguła w obszernej wypowiedzi oświadczył, że w razie potrzeby nasza niezwyciężona armia stanie „w obronie konstytucji”. A przecież Naszej Złotej Pani też o nic innego nie chodzi, tylko – podobnie jak w XVIII wieku imperatorowej Katarzynie – żeby w naszym nieszczęśliwym kraju przestrzegana była konstytucja!

Skoro tedy panu pułkownikowi Mazgule z obfitości serca usta przemówiły, to nie ma się co wiele namyślać, tylko trzeba zarządzić harmonogram godzinowy do „Fall Weiss”, dając w ten sposób sygnał do ostatecznego rozwiązania der polnischen Frage (bo podobno tak się powinno to pisać). A skoro gotowość do bronienia konstytucji zgłaszają tubylczy askarisi, to czegóż jeszcze chcieć więcej? W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak nasza niezwyciężona ogłosi stan wojenny, w ramach którego zorganizowane w KOD kolejne generacje ubeckich dynastii przystąpią do mokrej roboty pod siłową osłoną naszej niezwyciężonej, podczas gdy Unia Europejska zapewni osłonę polityczną.

Kiedy tak zastygamy w oczekiwaniu, kiedy i z której strony padnie salwa, pięknie rozwija się warszawska afera reprywatyzacyjna. Pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, co to w swoim czasie zasłynęła z ekstaz z Duchem Świętym, znakomicie wywiązała się z funkcji parawanu, za zasłoną którego mafia uwłaszczała się na warszawskich nieruchomościach. Palcami wytyka się obrotnych adwokatów, ale cóż tacy adwokaci by wskórali, gdyby bezpieka, a konkretnie: jej najtwardsze jądro w postaci Wojskowych Służb Informacyjnych nie zapewniło im spokojnego Słońca? Trawestując popularną w swoim czasie piosenkę, można powiedzieć, że „aby adwokat dom ci ukraść mógł, czuwać musi żołnierz, by nie przeszkodził wróg!”. A w jaki sposób żołnierz spełnia obowiązek wzmożonej czujności? Najsampierw zaczyna od pracy operacyjnej, to znaczy od zmobilizowania agentury. Kiedy już ją zmobilizuje w dostatecznej ilości, wówczas rozpoczyna się faza druga, to znaczy mozolne lokowanie konfidentów tam, gdzie rozmaite pomysły przybierają postać prawa, czyli w stanowiących organach państwa; tam, gdzie kontroluje się kluczowe segmenty gospodarki, z sektorem finansowym, energetycznym, paliwowym i innymi, tzw. strategicznymi; tam, gdzie decyduje się o śledztwach – komu zrywamy paznokcie, a komu nie; tam, gdzie wydaje się wyroki, a więc w niezawisłych sądach; no i wreszcie tam, gdzie wytwarza się tak ważne w demokracji masowe nastroje, a więc w mediach, przemyśle rozrywkowym i środowiskach opiniotwórczych.

Ostatnie miesiące pokazały, że – po pierwsze – agentura Wojskowych Służb Informacyjnych okazała się znacznie liczniejsza, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić; po drugie – że została w tych wszystkich miejscach uplasowana prawidłowo; po trzecie – że bez względu na to, czy Wojskowe Służby Informacyjne oficjalnie są, czy też ich „nie ma”, jest absolutnie dyspozycyjna i zdyscyplinowana. Jest to efekt sprzężenia zwrotnego; ci wszyscy konfidenci wszak wiedzą, że ich pozycja społeczna, którą przecież w naszym nieszczęśliwym kraju coraz częściej się dziedziczy, i pozycja materialna zależą od istnienia fundamentu, na którym cała ta misterna konstrukcja się opiera, a to z kolei wymaga dyspozycyjności i zdyscyplinowania. Zatem nic dziwnego, że obrotni adwokaci wraz z rodzinami przez całe lata szabrowali nieszczęsną Warszawę jak jakiś Dziki Zachód – skoro agentura w organach ścigania, niezawisłych sądach i niezależnych mediach miała surowo przykazane nie tylko, by nie przeszkadzać, ale również by każdego wścibskiego, który sypie piasek w szprychy tego sprawnego mechanizmu, rozsmarować na podłodze. Naturalnie nie za darmo („dmuchaj ją, ale nie za darmo!” – powiedział Rurka do Szmaciaka, przyłapawszy go in flagranti ze Stefą), tylko za odpowiednie hopy, które od każdej udanej transakcji jej beneficjanci musieli odprowadzać do oficerów prowadzących. Bez tego proceder byłby absolutnie niemożliwy. Tymczasem na liście świadków, które sejmowa komisja ma przesłuchać w sprawie Amber Gold, nie zauważyłem nie tylko żadnego generała, ale nawet pułkownika. Ciekawe, kogo weźmie w obroty komisja weryfikacyjna dla reprywatyzacji w Warszawie. Jeśli tylko adwokatów i referentów, to znaczy, że kopiemy się po kostkach, ale nie wyżej. Zresztą – nie wiadomo przecież, czy przesłuchany zostanie w ogóle ktokolwiek, jeśli nasza niezwyciężona armia na rozkaz Naszej Złotej Pani wcześniej stanie w obronie konstytucji.

REKLAMA