Komu służy biurokracja

REKLAMA

Wydaje się, że tytułowe pytanie jest banalnie proste: oczywiście biurokracja służy wyłącznie biurokratom, którzy mnożąc się jak króliki, znajdują stabilne posady za średnie pieniądze, ale zaspokajające ambicje rozmaitych miernot, których jedynym życiowym marzeniem jest znalezienie ciepłej urzędniczej posadki.

Ta prosta odpowiedź, chociaż logiczna, kłóci się z dwoma podstawowymi założeniami, które legły u podstaw współczesnych państw demokratycznych:

REKLAMA

1) Teoretycznie suwerenem w państwie takim jest lud (naród). Skoro zaś biurokracja pasie się na tymże ludzie, występującym w tym przypadku jako podatnicy, to przecież nie ma nic (teoretycznie) prostszego jak tylko zdziesiątkować biurokratów z woli ludu. Teoretycznie jest to proste: suwerenny lud musi wybrać do parlamentu siły polityczne, które sprzeciwiają się wzrostowi etatyzmu i przyrostowi liczebnemu biurokracji i będą zdecydowane szybko i sprawnie dokonać liczebnej redukcji zbędnych ustaw, a w ślad za tym – urzędników, którzy te zbędne ustawy muszą wcielać w życie. To teoria, ponieważ – jak mawiał jeden z francuskich kontrrewolucjonistów – lud jest suwerenem wyłącznie w znaczeniu „metafizycznym”. Rzeczywistym suwerenem we współczesnych państwach demoliberalnych są elity władzy, złożone z właścicieli wielkich koncernów i opiniotwórczych mediów, dziennikarzy, wyższych urzędników i posłów.

2) Pośród wymienionych powyżej elit władzy stanowiska kluczowe zajmują właściciele wielkich koncernów, międzynarodowa finansjera, a także rodzimi przedstawiciele dużego kapitału (zwykle postkomunistycznego i esbeckiego pochodzenia w przypadku polskim). Teoretycznie wydawałoby się, że ci wielcy biznesmeni powinni być zainteresowani radykalnym ograniczeniem biurokracji i ilości aktów prawnych, których istnienie hamuje działalność gospodarczą, a więc także i możliwości wielkiego kapitału. Co więcej, progresywny system podatkowy drenować powinien kieszenie szczególnie tych, którzy zarabiają najwięcej. Jak to więc możliwe, że w demokratycznym państwie – faktycznie rządzonym przez plutokrację – tolerowany jest ustawiczny wzrost liczby urzędników utrudniających życie wszystkim, włącznie z elitą rządzącą?

Punkt nr 2, przedstawiony powyżej, zakłada istnienie wewnętrznej sprzeczności systemowej pośrodku liberalnej demokracji. Zakłada, że interesy wielkiego biznesu i biurokracji są sprzeczne, gdyż ten pierwszy dąży do niskich podatków i wolności gospodarczej, zaś ta druga dąży do wzrostu podatków, zwiększenia ilości urzędów i urzędników, a faktycznie – do ograniczenia wolnej przedsiębiorczości. Czy tak jest rzeczywiście? Śmiem w to wątpić.

W jednym z ostatnich numerów naszego tygodnika napisałem felieton powstały po niezatartym wrażeniu spotkania trzeciego stopnia w jednym z podwarszawskich urzędów skarbowych, gdy potrzebowałem jakiegoś kwitka w sprawie zapłacenia podatku 30 lat temu, mimo że podatki przedawniają się w Polsce po pięciu latach. Po bodaj trzeciej mojej wizycie w tej niezwykle poważnej sprawie w Urzędzie Skarbowym, zacząłem zastanawiać się czemu właściwie służy to utrudnianie obywatelom życia. Przecież ganianie za kwitem, z którego wynika, że podatek sprzed 30 lat dawno się przedawnił – gdy powszechnie wiadomo, że przedawnia się po pięciu latach – jest stratą czasu moją, jak i urzędniczki przy okienku, jakiejś drugiej, która ten kwit wystawia, i naczelnika Urzędu Skarbowego, który musi to pismo przeczytać i podpisać. Po co to? Jak w takim kraju można w ogóle robić biznes?

I nagle uświadomiłem sobie, że moja trzykrotna wizyta w Urzędzie Skarbowym wcale nie jest żadną systemową aberracją, gdyż tak być musi, ponieważ to jest esencja istniejącego reżimu. Dotarło do mnie, że interesy biurokracji i wielkiego kapitału są wspólne. Zarówno duży przedsiębiorca, jak i urzędnik mają wspólny interes w blokowaniu swobodnej działalności gospodarczej! Interes biurokraty jest oczywisty i nie trzeba go szerzej przedstawiać: dzięki zbędnemu wymogowi prawnemu wydaje zaświadczenia, w ten sposób dowodząc konieczności własnego istnienia. Wszak jeśli tego idiotycznego kwitu nie dostanę, to nie będę mógł przeprowadzić czynności prawnej, do której był mi on potrzebny. Jaki jednak jest interes wielkiego kapitału, skoro tego typu idiotyzmy dotyczą wszystkich, a więc i wielkich korporacji czy dużych firm? Już tłumaczę.

Otóż idiotyzmy biurokratyczne dotyczą wszystkich podmiotów istniejących na rynku, ale nie dla wszystkich są odczuwalne w takim samym stopniu. Jeśli firma jednoosobowa musi dla prostej transakcji dostarczyć – dajmy na to – osiem zaświadczeń, to jedna osoba musi osobiście pofatygować się do ośmiu urzędów. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że średnio musi do każdego przyjść dwa razy (bo zawsze przecież coś zostało źle wypełnione lub wymaga uzupełnienia jakiejś bzdury), to wymaga to w sumie, w polskich warunkach, ok. 15 wizyt. Jeśli na każdą policzymy dwie godziny, to daje to razem ok. 30 godzin. Jednym słowem: to praktycznie tydzień wyrwany z życiorysu przedsiębiorcy.

Jest to tydzień, w którym niczego więcej nie załatwił, nie pojechał, nie sprzedał i nic nie kupił, gdyż spędził go w urzędach jako petent (taki rodzaj komara bzykającego nad urzędniczym uchem). Ile czasu stracił właściciel dużej firmy? Nie, nie 30 godzin. Zero. Dużą firmę stać przecież na wynajęcie kancelarii adwokackiej, której firma płaci tzw. abonament za gotowość do załatwiania spraw drobnych i bieżących. Właściciel dużej firmy dzwoni do adwokata, ten zaś posyła po urzędach – po pieczątki i kwitki – najtańszą znaną w dziejach siłę roboczą, a mianowicie aplikanta.

I w ten oto sposób, za pośrednictwem biurokracji, duże firmy eliminują z rynku małe, ponieważ czas i energia ich właścicieli marnotrawiona jest w walce z – jak mawiał Lenin – „mitręgą biurokratyczną”. Koncerny wolą dać kilka tysięcy miesięcznie abonamentu kancelarii adwokackiej i wyeliminować dynamiczną konkurencję małych firm. Na tej osmozie kapitału i biurokracji opiera się tzw. demokratyczny socjalizm.

REKLAMA