Korwin-Mikke: Polska powinna się wziąć za eksplorację kosmosu!

REKLAMA

Organizm, by żyć, musi się rozwijać. Ekspandować. Kto stoi w miejscu, w najlepszym razie wegetuje. A Królowa Krainy Czarów tłumaczyła Alicji, że nawet po to, by stać w miejscu, trzeba szybko iść do przodu. Umieramy – bo nam się nie chce. Przeciętny Europejczyk myśli o telewizorze 3D – zapachowym, a potem może z dotykiem, by można było zdradzić z nim żonę… Myśli o wyjeździe turystycznym. Myśli o alkoholu, narkotykach… Te wszystkie patologie biorą się stąd, że każdy organizm – również organizm społeczny – musi się rozwijać! Ale gdzie się rozwijać, gdy cała ziemia jest już podbita, a wyprawy kosmiczne są strasznie drogie, trudne i ryzykowne?

Ryzykuj!

REKLAMA

Otóż to! Jeśli są trudne i ryzykowne – to tym lepiej! Nie podbijemy łatwo całego naszego Układu – więc mamy zadanie dla Ludzkości na stulecia i tysiąclecia! Ale trzeba się za to wziąć, zanim do końca wymrzemy. Tymczasem mało kto o tym myśli. Amerykanie zlikwidowali program wahadłowców, bo są straszliwie zadłużeni. Chińczycy – owszem, ale oni planują wyprawy państwowe – a to oznacza potężny koszt i cele polityczne, a nie odkrywcze. Unia Europejska interesuje się kosmosem tylko po to, by wysłać do gwiazd… Konstytucję Unii Europejskiej – wiekopomne dzieło, o którym zapomniano pół roku po uchwaleniu. A także by umieścić tam satelity konkurujące z systemem GPS – co zresztą się nie udaje.

A ja uparcie tłumaczę, że za eksplorację kosmosu powinna wziąć się Polska. To znaczy nie państwo polskie – bo jak się Rzeczpospolita za to weźmie, to od razu rozkradną pół przedsięwzięcia, a resztę spieprzą. Jak wiadomo, Rzeczpospolita nie jest w stanie zbudować na czas autostrady – co umiał zrobić nawet taki durny socjalista jak Adolf Hitler 80 lat temu – więc jak może myśleć o wysłaniu rakiety kosmicznej? Ale przecież mamy już miliarderów, którzy przecież swoich miliardów do grobu ze sobą nie wezmą. I mamy ludzi pomysłowych. Parę lat temu na swoich blogach tłumaczyłem, że wysłanie Polaka na Marsa nie jest żadnym problemem – ani technicznym, ani finansowym. Pod warunkiem, że nie wezmą się za to fachowcy z NASA czy np. z Chin. Chińczycy i tak wszystko robią pięć razy taniej niż NASA – ale ja tłumaczyłem, że można to zrobić sto razy taniej. Amerykanie obliczają, że taki projekt kosztowałby ich 300 miliardów dolarów. Powstaje pytanie, czy można się zmieścić w 5 miliardach złotych? Sadzę, że bez większych trudności.

Wypowiedzmy traktat

Pierwszą trudnością jest wypowiedzenie układu o przestrzeni kosmicznej – podpisanego przez UK, USA i ZSRS w 1967 roku, a potem niestety przez PRL. Dokument ten zawiera wiele słusznych postanowień (np. o nieumieszczaniu broni w kosmosie) – ale to ten traktat jest przyczyną zastoju badań kosmicznych. Zabrania on mianowicie zawłaszczania jakiejkolwiek części ciał niebieskich. Gdyby państwa i osoby prywatne mogły zawłaszczyć jakiś kawał planety (układ powinien określać, co trzeba zrobić, aby zająć jakieś terytorium – by postawienie stopy na Marsie nie oznaczało zajęcia całej planety!), to rozpocząłby się wyścig kosmiczny, by zając najlepsze kawałki, wynajmowano by astrogeologów, by określali, co to są „najlepsze kawałki” – krótko mówiąc: ruszyłoby się w tym interesie. Ten jeden układ ugrobił kosmos. Jednocześnie – jak pisze np. p. Jan Hickman (http://www.thespacereview.com/article/960/1) – bulla JŚw. Aleksandra VI z 1493 roku, przyznająca zachodnią część Ameryki Południowej Hiszpanii, a Brazylię i „wszystkie południowe rejony Morza Oceanicznego” Portugalii, to akt bardzo skromny w porównaniu z tym układem, który decyduje, że cały kosmos stanowi „wspólną własność Ludzkości”!!! Ten układ trzeba wypowiedzieć – podobnie jak większość układów podpisywanych w latach 1912-2012.

Przejdźmy do trudności technicznych. Na wstępie zakładam, że celem misji jest osadzenie Polaka na powiedzmy) Marsie. A więc nie powrót co już wielokrotnie redukuje koszty. Tymczasem jest wiele chorób genetycznych powodujących nieuchronną śmierć w wieku 39-42 lat – i jestem pewien, że wielu z tych ludzi (a pewno jeszcze więcej zdrowych), zgodziłoby się polecieć na Marsa bez możliwości powrotu. Herostrates dla sławy gotów był ponieść śmierć w torturach – i podpalił świątynię Artemidy w Efezie… Klasyczne sposoby wysłania człowieka na „Marsa” zakładają zbudowanie potężnej rakiety, zaopatrzenie jej w tysiące ton paliwa, następnie próby lądowania nią na Marsie, co pochłonęłoby kolejne setki ton paliwa. Tymczasem p. Tomasz Brol, gliwicki krótkofalowiec, i jego koledzy od lat wysyłają ładunki na granice przestrzeni kosmicznej – na wysokość 30-32 kilometrów. Ostatnio przy pomocy zwykłego lateksowego balonika wysłali kilogram ładunku – i podkreślają, że kosztowało to ich 2 tys. zł – podczas gdy państwowe agencje za wyniesienie kilograma w kosmos liczą 200 tys. dolarów. Dodam, że gdyby (na co, zdaje się, nie pozwalają przepisy BHP) zamiast helu użyli dwa razy lżejszego i 10 razy tańszego wodoru – efekt byłby jeszcze znacznie lepszy. Ten wodór można by zresztą potem wykorzystać do silnika…

Oczywiście to jeszcze nie jest kosmos. Jednak wykorzystanie atmosfery do podparcia się powoduje drastyczne potanienie całej zabawy. Co prawda siła grawitacji 30 km od Ziemi nie jest wiele mniejsza niż na jej powierzchni – ale odpada przebijanie się przez atmosferę. Gdyby więc wysyłać tą metodą na raty tysiąc minirakietek – i potem zmontować w przestrzeni kosmicznej z tego kilka „baterii” (proszę zauważyć, że te rakietki w ogóle nie muszą mieć aerodynamicznego kształtu!!) – to w sumie za jakieś 500 milionów zł można by mieć doskonały pojazd kosmiczny. Trzeba by jeszcze zapłacić Rosjanom za wyniesienie w kosmos dwóch ludzi, by razem to to montowali – 40 milionów. Trzeba jeszcze pamiętać o zapasach żywności, o ekwipunku. Tym niemniej koszt nie powinien przekroczyć jednego miliarda złotych. Znacznie mniej, niż ukradziono przy budowie Stadionu Narodowego. Już nie wspominam o tym, co ukradli przy budowie autostrad i innych obiektów towarzyszących.

Ludziom często nie mieści się w głowie, że w kosmos można polecieć ot, tak – metodą chałupniczą. Otóż można. Dzisiejsze komputery i w ogóle technika umożliwiają nie takie cuda. Jest pytaniem: lecieć na umierającą planetę, Marsa, gdzie atmosfera jest rzadka i temperatura niska? Czy na Wenus, której atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gdzie wieją potężne wiatry? Skoro są wiatry, to montujemy wiatraki i mamy energię! Czy może na Tytana – księżyc Saturna, bardzo zbliżony warunkami do Ziemi, z atmosferą składająca się w dużej mierze z metanu, z którego można zbudować bardzo wiele potrzebnych związków organicznych?

Pewnym problemem jest to, że podróż w okolice Saturna trwałaby o wiele dłużej. Oczyma duszy widzę jednak taki pojazd – napędzany paroma setkami rakietek. Po wypaleniu się paliwa z pierwszej warstwy rakietki te byłyby odrzucane – i napędzanie reszty byłoby znacznie łatwiejsze (nie daje się odrzucić części jednej wielkiej rakiety…). Następnie nad „Marsem” zestalony tlen napełnia ogromne baterie balonów, które posłużą jako amortyzatory przy zderzeniu z powierzchnią „Marsa” (tak udało się wylądować z nieuszkodzonym „Pathfinderem”), a potem posłużą, by zapewnić zaopatrzenie w tlen w pierwszych miesiącach pobytu). Po wejściu w atmosferę nad głową pierwszego „Marsjanina” otwiera się ogromny spadochron z przezroczystej materii (który potem posłuży jako kopuła „mieszkania” polskiego Marsjanina…

Czy Państwo sobie wyobrażacie, jak Polacy zaczęliby chodzić z podniesionymi głowami? Jak duma rozpierałaby naszych rodaków za granicami kraju? To byłoby warte znacznie więcej niż 100 miliardów złotych.

Niestety, czy ktoś sobie wyobraża, że JE Donald Tusk, JE Waldemar Pawlak, WCzc. Jarosław Kaczyński, WCzc. Leszek Miller, WCzc. Janusz Palikot czy CEP Zbigniew Ziobro choć przez moment pomyślą o takiej możliwości? Nie – oni myślą o tym, czy przy odbieraniu ludziom prawa do emerytury przedłużyć samotnym matkom urlop z trzech do czterech miesięcy. I co najgorsze, są przekonani, że dobro samotnych matek jest znacznie ważniejsze niż jakiś tam Pan Twardowski na Księżycu!

REKLAMA