Liberalny konserwatyzm a konserwatywny liberalizm

REKLAMA

Liberalny konserwatyzm bywa często mylony lub utożsamiany z konserwatywnym liberalizmem. Sprzyjają temu wysiłki konserwatywnych liberałów, którzy dążą do wchłonięcia bądź niezauważonego wyparcia liberalnego konserwatyzmu przez ich własną ideologię. Oba nurty polityczne na pozór różnią się jedynie rozłożeniem akcentów. W rzeczywistości różnica między nimi ma charakter jakościowy.

Konserwatywny liberalizm i liberalny konserwatyzm chcą, mówiąc najogólniej, pogodzić wolność z porządkiem, ale udzielają odmiennych odpowiedzi na pytanie, jak należy to uczynić. Konserwatywny liberalizm dopuszcza jedynie minimum porządku niezbędne, by zachować wolność. Liberalny konserwatyzm natomiast dopuszcza maksimum wolności możliwe do zmieszczenia w granicach porządku. Kontrowersja między nimi dotyczy tego, co powinniśmy uznać za pierwotne wobec drugiego, a więc ważniejsze. Według konserwatywnych liberałów, najpierw istnieje wolność, a porządek jest tworzony przez ludzi sztucznie (pogląd wyrażony już w filozofii Johna Locke’a). Według liberalnych konserwatystów, najpierw istnieje porządek, a dopiero potem wolność rozwija się w jego ramach – i nie może istnieć poza nimi. Dla konserwatywnych liberałów wolność wyznacza granice porządku, podczas gdy dla liberalnych konserwatystów porządek wyznacza granice wolności.

REKLAMA

Odmienność ideowych fundamentów obu nurtów ujawnia się zwłaszcza (choć nie wyłącznie) w ich stosunku do państwa. Konserwatywny liberalizm postrzega państwo jako zło konieczne i co najwyżej łaskawie je toleruje, ale częściej na każdym kroku obsobacza je, znieważa i gardłuje przeciwko niemu. Liberalny konserwatyzm widzi w państwie wartość samą w sobie, a jego istnienie uznaje za dobro, a nie za zło. Dlatego też myślicieli czynnych w epoce PRL, formułujących konstruktywną krytykę ówczesnego systemu politycznego – Stefana Kisielewskiego (1911-1991), Mirosława Dzielskiego (1941-1989) i Bronisława Łagowskiego (ur. 1937) – nie należy nazywać konserwatywnymi liberałami, byli oni bowiem liberalnymi konserwatystami.

Podstawianie konserwatywnego liberalizmu w miejsce liberalnego konserwatyzmu nie ma podstaw. Konserwatywny liberalizm stanowi odmianę liberalizmu, natomiast liberalny konserwatyzm stanowi odmianę konserwatyzmu, nawet jeśli najłagodniejszą. Oba nurty przynależą więc do odmiennych uniwersów ideowych.

Punktem styczności owych różnych uniwersów po stronie uniwersum konserwatywnego jest liberalny konserwatyzm, zaś po stronie uniwersum liberalnego – nie konserwatywny liberalizm, lecz liberalizm propaństwowy. Ten ostatni kierunek chce realizować liberalne cele, ale domaga się wzmocnienia państwa lub broni jego siły (podczas gdy konserwatywny liberalizm roi o „rządzie ograniczonym” i „państwie minimum”). Na gruncie polskim propaństwowy liberalizm reprezentowali ministrowie i premierzy Kazimierz Bartel (1882-1941) oraz Marian Zyndram-Kościałkowski (1892-1946).

Dla porównania: w tym samym okresie w naszym kraju liberalny konserwatyzm uwidaczniał się w poglądach Stanisława Estreichera (1869-1939) czy Konstantego Grzybowskiego (1901-1970). Jednak w sylwetkach niektórych postaci historycznych liberalny konserwatyzm przeplatał się z propaństwowym liberalizmem do tego stopnia, że trudno ocenić, czy należy je klasyfikować (bardziej) jako liberalnych konserwatystów, czy jako propaństwowych liberałów. To przypadek dwóch francuskich premierów doby monarchii lipcowej: François Guizota (1787-1874), wykonawcy polityki silnej ręki z ramienia Ludwika Filipa, oraz Adolphe’a Thiersa (1797-1877), późniejszego organizatora operacji pacyfikacyjnej przeciw komunie paryskiej.

Piszę te słowa parę miesięcy przed wyborami parlamentarnymi w Polsce. Wedle prognoz, nadziei i obaw wielu komentatorów, nadchodzące wybory mogą przynieść zmiany w partyjnym składzie parlamentu. Obok dotychczasowych ugrupowań pozaparlamentarnych formują się nowe; niektóre z nich mają szansę przekroczyć próg wyborczy, a wszystkie zamierzają o to zawalczyć. Z drugiej strony części stronnictw od dawna zasiadających w sejmowych ławach grozi wypadnięcie z parlamentu lub dotkliwe skurczenie się ich reprezentacji.

Jeżeli w politycznej segmentacji społeczeństwa muszą już istnieć wyborcy o liberalnych inklinacjach, to najlepiej, by ich głosy skonsumowali liberalni konserwatyści. W gruncie rzeczy tworzą oni jedyny nurt, który programową afirmację indywidualnej wolności równoważy i miarkuje nieliberalną troską o porządek, w tym zwłaszcza odpowiedzialnością za państwo – podczas gdy liberałowie, w tym ci „konserwatywni”, niemal bez wyjątku najchętniej by się go pozbyli.

Liberalni konserwatyści ze swojej strony powinni zrozumieć, że libertarianizm nie jest ich sprzymierzeńcem, ale wrogiem. Ów obcy prąd, zawleczony do Europy z Ameryki*, nie tylko rywalizuje z nimi o poparcie ze strony tego samego elektoratu. Za pomocą pozornie podobnych haseł szerzy szkodliwe, rozkładowe idee i w ten sposób psuje czy wręcz niszczy liberalny konserwatyzm od lat siedemdziesiątych XX wieku. Liberalny konserwatysta wychowany w europejskiej tradycji intelektualnej i politycznej popukałby się palcem w czoło, gdyby usłyszał Margaret Thatcher mówiącą, że there is no such thing as society.

*Nie przypadkiem wszyscy ideolodzy libertarianizmu byli i są Amerykanami (Jay Albert Nock, Murray Rothbard, Robert Nozick, David Boaz), a jeśli trafiali do USA jako imigranci z Europy, to ostateczną postać swoim poglądom nadawali już na gruncie amerykańskim w pisanych po angielsku pracach (Ludwig von Mises, Friedrich August von Hayek).

REKLAMA