O burzliwych początkach „Najwyższego Czasu!”

REKLAMA

Wkrótce potem, jak wraz ze Stefanem Kisielewskim, Januszem Korwin-Mikkem i innymi osobami podpisałem w 1987 roku akt założycielski Ruchu Polityki Realnej, zostałem schwytany przez patrol drogówki podczas transportu „bibuły” podziemnego wydawnictwa Kurs, jakie w latach osiemdziesiątych prowadziliśmy z kolegą Marianem Miszalskim.

Po rytualnym pobycie na tzw. dołku w komendzie przy ul. Malczewskiego w Warszawie, trafiłem do Pałacu Mostowskich, gdzie najwyraźniej znudzony swoimi burgrabiowskimi obowiązkami tajniak zaczął mnie przesłuchiwać. Zagadnął mnie między innymi o „tajną organizację”, jaką właśnie założyliśmy. Odparłem, że ma złe informacje, bo organizacja wcale nie jest „tajna”. Przeciwnie – właśnie żeby nie padło na nas takie podejrzenie, zaraz po spisaniu aktu założycielskiego RPR wysłałem listem poleconym na adres generała Kiszczaka w MSW informację, że taka organizacja powstała, jakie ma cele i kto wchodzi w skład jej władz. Obowiązywał wówczas bowiem przepis kodeksu karnego, że kto bierze udział w organizacji, której istnienie, ustrój lub cel ma pozostać tajemnicą wobec organów państwowych, podlega karze… i tak dalej. Tajniak po chwili zastanowienia odparł: – No tak, ale żeście się nie zarejestrowali! – To prawda – odpowiedziałem – bo my się zarejestrujemy następnego dnia po tym, jak zarejestruje się PZPR. Rzecz w tym, że PZPR, podobnie jak tzw. stronnictwa sojusznicze, też nie była nigdzie zarejestrowana, bo nikomu taki świętokradczy pomysł nie przyszedł do głowy. Świętokradczy – bo gdyby PZPR musiała się rejestrować, dajmy na to, w sądzie, to pojawiała się teoretyczna możliwość, że sąd mógłby jej nie zarejestrować. Lepiej było zatem nie kusić złego, a poza tym – jakby to wyglądało, gdyby istnienie takiej nieubłaganej emanacji „woli ludu pracującego miast i wsi” miało zależeć od uznania jakiegoś sądowego przebierańca? Najwyraźniej podobne myśli musiały nurtować również tajniaka, bo popatrzył na mnie z nieukrywanym obrzydzeniem i nic nie powiedział. Gdyby to było w roku 1982 albo 1983, to pewnie wybiłby mi wszystkie zęby, ale że był już rok 1988 i „lewica laicka” namawiała się z generałem Kiszczakiem, jakby tu sprytnie podzielić się władzą nad mniej wartościowym narodem tubylczym, to machnął tylko ręką i kazał mi „spierdalać”.

REKLAMA

Mówić własnym głosem

Toteż kiedy w telewizji odegrano reality show pod tytułem „Obrady okrągłego stołu” i odbyły się „kontraktowe” wybory, w trakcie których Rada Państwa zmieniła ordynację wyborczą, bo inaczej generał Kiszczak groził, że te całe wybory rozgoni – nasz nieszczęśliwy kraj wszedł w kolejny etap rzeczywistości podstawionej, której maskony obsługiwał nie tylko RAZWIEDUPR, ale również „strona społeczna”, na której czele stanęło grono osób zaufanych: „drogi Bronisław”, Kuroń Michnik (Michnik to nazwisko) i znany ze słynnej „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki, zaś parasol ochronny przed ewentualnym gniewem zagniewanego ludu przykazano (Artilieristy! Stalin dał prikaz!) trzymać nad nimi pogromcy komunizmu Lechowi Wałęsie – trzeba było zacząć przemawiać własnym głosem, tym bardziej że nakreślony przy „okrągłym stole” program transformacji gospodarczej nie pozostawiał złudzeń co do socjalizmu, który teraz miał tylko demonstrować „ludzką twarz”, nad czym usilnie pracowała „Gazeta Wyborcza”, wtedy jeszcze otaczana rozmaitymi złudzeniami. Trzeba było zacząć przemawiać własnym głosem tym bardziej, że socjalizm zaprezentował tylko „ludzką twarz”, natomiast inne części ciała: szpony, zad, a przede wszystkim nienasycony brzuch – pozostały te same co przedtem. Toteż w marcu 1990 roku wyszedł pierwszy numer tygodnika „Najwyższy CZAS!”, którego winietę przygotowałem z tzw. letrasetu, jakiego używałem do tytułów w publikacjach wydawnictwa „Kurs”.

Po wypuszczeniu na rynek pierwszego numeru czekaliśmy na jakiś rezonans. I rezonans się pojawił w postaci listu do Redakcji napisanego przez pana dr. Tadeusza Majewicza z Poznania. Pan Majewicz, doktor weterynarii, napisał nam, że on zawsze myślał w taki sposób, ale wydawało mu się, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który tak właśnie myśli, więc zaczął już powątpiewać w swoje władze umysłowe. I wtedy właśnie wpadł mu w rękę „Najwyższy CZAS!”, po lekturze którego przekonał się, że wcale nie jest jedyny na świecie, że takich ludzi jest znacznie więcej, że istnieje całe środowisko konserwatywnych liberałów – i z tej radości aż do nas napisał. Bardzo nas ten list ucieszył, ale z drugiej strony zwrócił naszą uwagę na konieczność reklamowania gazety – bo listy innych Czytelników pokazywały, że trafili oni na „NCz!” przypadkowo. Na przykład leśniczy z Pisza znalazł gazetę w przedziale kolejowym, z nudów zaczął przeglądać i go to wciągnęło tak, że potem już szukał i kupował. Oczywiście żadnymi funduszami na reklamę nie dysponowaliśmy, ale ponieważ światło nie zostało wtedy jeszcze tak dokładnie i szczelnie oddzielone od ciemności jak dzisiaj, to jako dziennikarze zapraszani byliśmy do różnych telewizyjnych i radiowych programów publicystycznych i dyskusji. Tedy zwłaszcza do telewizji chodziliśmy z egzemplarzami „Najwyższego CZASU!”, które ostentacyjnie wystawialiśmy do kamery, chociaż telewizyjni redaktorzy bardzo się na to zżymali.

Władza czuwa

Propagowanie zasad konserwatywnego liberalizmu oraz proporcjonalna ordynacja wyborcza pozwoliły wprowadzić do Sejmu skromną reprezentację parlamentarną Unii Polityki Realnej, która została zarejestrowana w niezawisłym sądzie w grudniu 1990 roku. UPR miała trzech posłów: Janusza Korwin-Mikkego, Lecha Pruchno-Wróblewskiego i Andrzeja Sielańczyka. Jak na trzyosobową – potem czteroosobową, bo do koła UPR doszlusował poseł Antoni Dzierżyński – reprezentację to grupa ta trochę w Sejmie nadokazywała. Najbardziej spektakularnym i brzemiennym w skutki przedsięwzięciem była uchwała lustracyjna, którą poseł Janusz Korwin-Mikke zgłosił w Sejmie 28 maja 1992 roku. Doprowadziła ona do ujawnienia ubeckiej agentury w strukturach państwa tylko wobec posłów i senatorów, ale i tego było za wiele, toteż rząd premiera Jana Olszewskiego, którego minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz tę uchwałę wykonywał, został 4 czerwca 1992 roku obalony przez obydwie strony „okrągłego stołu” w atmosferze zamachu stanu. W tej sytuacji, jako redaktor naczelny Najwyższego CZASU!”, zdecydowałem, że trzeba to wszystko ujawnić również wobec opinii publicznej i w lipcu 1992 roku opublikowaliśmy w tygodniku „listę Macierewicza” pod tytułem: „Co było przy nazwiskach”. W redakcji urywały się telefony; ludzie oferowali bajońskie sumy za egzemplarz pisma, więc naiwnie wyobrażałem sobie, że numer z konfidentami rozejdzie się, jak ciepłe bułeczki. Tymczasem raport, jaki dostaliśmy od kolportera, był kubłem lodowatej wody na nasze głowy. O ile w innych przypadkach zwroty kształtowały się na poziomie około 30 procent, to w przypadku numeru z konfidentami skoczyły do ponad 80 procent. Było oczywiste, że gazeta nie wyjechała do kolportażu z rozdzielni, że wolność słowa i wolność prasy – owszem, jakże by inaczej – ale jak to w socjalizmie, ktoś musi tym kierować i nad tym czuwać. No a kto? Odsłaniają tę tajemnicę słowa piosenki popularnej w czasach stalinowskich: „Rosną w miastach domy z czerwoniutkiej cegły, domy wznosi murarz, bo w tej pracy biegły. Ale oprócz cegieł trzeba dodać stali, bo jak nie dać stali, to się dom zawali. Ale żeby murarz domy wznosić mógł – czuwać musi żołnierz, czuwać musi żołnierz, czuwać musi żołnierz, by nie przeszkodził wróg!”. Okazało się, że podobnie jak w czasach stalinowskich, tak i w dobie sławnej transformacji ustrojowej RAZWIEDUPR po staremu „czuwa”, wyznaczając ramy i granice swobód obywatelskich i gospodarczych.

Łatwo nie będzie!

Nigdzie jednak nie jest napisane, że ma być łatwo ani nawet że przedsięwzięcie w ogóle się uda. Ale i przedsięwzięcia skazane na niepowodzenie ktoś musi przecież wspierać, zwłaszcza gdy wydają się słuszne i pożyteczne. Tę naukę wpoił nam – a użycie słowa „wpoił” jest tu podwójnie uzasadnione – Stefan Kisielewski przy pomocy swego ulubionego toastu: „za wspaniałe powodzenie naszej beznadziejnej sprawy!”. Toteż kontynuujemy przedsięwzięcie aż do dnia dzisiejszego, chociaż przez te 25 lat, jakie upłynęły od ukazania się pierwszego numeru „Najwyższego CZASU!”, niektórzy współpracownicy poumierali, inni odeszli do innych pism lub nawet ulegli pokusie tak zwanego pragmatyzmu. Umarł kolega Andrzej Zięba, umarł Janusz Szpotański, umarł Krzysztof Dzierżawski, mający rzadki talent prostego wyjaśniania skomplikowanych spraw, umarł Marek Arpad Kowalski, odszedł gdzie indziej kolega Rafał Ziemkiewicz, nie pisuje do nas red. Paweł Zarzeczny ani Waldemar Łysiak, zamilkła pani prof. Zyta Gilowska, podobnie jak ciekawie się zapowiadający Mateusz Michalkiewicz – ale za to przyszli do „Najwyższego CZASU!” inni: Tomasz Sommer, Leszek Szymowski, prof. Marek Jan Chodakiewicz, Radosław Pyffel, Adam Wielomski czy Jakub Wozinski – żeby nie wspomnieć o Katawie Zarze, co do którego mam wrażenie, jakby był z nami od samego początku; podobnie jak mam wrażenie, jakby od samego początku był z nami kolega Marian Miszalski i kolega Mirosław Winiarczyk. Ale chyba tak nie było, bo wśród aktualnych współpracowników pisma na pewno od samego początku był w „Najwyższym CZASIE!” Janusz Korwin-Mikke, który go założył – no i ja, któremu zdarzyło się być nawet redaktorem naczelnym – i to dwukrotnie. Mój Boże, taki kawał życia – ale jakże udany!

REKLAMA