Skąd wzięło się zło w gospodarce II RP. Przyczyny etatyzmu

REKLAMA

Etatyzm był kamieniem węgielnym wmurowanym pod budowę gmachu odrodzonej Polski – II Rzeczypospolitej. Budowniczowie tego gmachu kierowali się zasadą, że administracja każdego państwa zaborczego kryła w sobie pierwiastki dobre i złe. Rzecz jasna, nie ma sensu z tym stwierdzeniem polemizować, gdyż jest ono po prostu oczywistym faktem. Natomiast fatalnie się stało – jak celnie zauważył z perspektywy kilkunastu lat od tamtych wydarzeń profesor UJ, Adam Krzyżanowski – że „nasze władze uznały za dobre wszystkie zarządzenia przymusowe, a liberalne za złe. Pierwiastki przymusowe rozszerzano pospiesznie na inne zabory. Budowa państwa polskiego dokonała się pod hasłem zsumowania wszystkich zarządzeń i instytucji etatystycznych, istniejących w każdym zaborze przed rozpoczęciem wojny”.

Przykładów na potwierdzenie tej tezy jest aż nadto. Oto pierwszy z brzegu: carska Rosja nie pozwalała swoim poddanym wyjeżdżać za granicę bez paszportu i pobierała za jego wyrobienie wysokie opłaty; państwo niemieckie i austro-węgierskie nie stosowały takiego przymusu, a jeśli ktoś musiał wyrobić paszport, to wiedział, że opłaty będą minimalne. Na jakim państwie w polityce paszportowej wzorowała się II RP? Tak, zgadli Państwo bez pudła – Polska wzorowała się na Rosji.

REKLAMA

Przejdźmy do innych przykładów. Spośród trzech państw zaborczych najwyższą taryfę celną miała Rosja – i właśnie takie rozwiązanie wybrała II RP. W Niemczech i w Austro-Węgrzech istniały przymusowe izby handlowo-przemysłowe – II RP rozciągnęła ten przymus na całe państwo. Warto przypomnieć, iż do zorganizowania tych izb, które zaczęły powstawać tak na dobrą sprawę po zamachu majowym, walnie przyczynił się jeden z czołowych sanatorów, Eugeniusz Kwiatkowski. Przedsiębiorcom te kosztowne instytucje były kompletnie niepotrzebne, albowiem pomimo ich wprowadzenia biznesmeni nadal opłacali działalność związków powołanych dla obrony ich interesów. Pomysłodawcom przymusowych izb handlowo-przemysłowych na sercu wcale nie leżało dobro przedsiębiorców – izby te stały się narzędziem, za pomocą którego państwo kontrolowało polski biznes, wywierało na niego różne naciski i tym samym utrudniało jego działalność.

Podobnie rzecz się miała z izbami rolniczymi. Przed I wojną światową były przymusowe tylko na ziemiach zaboru niemieckiego (pruskiego). Po wojnie nasze władze objęły tym przymusem terytorium całego państwa. Jedynie w monarchii austro-węgierskiej stosowano przymusowe ubezpieczenie urzędników – II RP oczywiście musiała skopiować to rozwiązanie (tzw. ubezpieczenie pracowników umysłowych). Również w Austro-Węgrzech funkcjonowały monopole tytoniowy i solny, nieznane w Rosji i w Niemczech. Polska przejęła te monopole i rozciągnęła na ziemie byłego zaboru niemieckiego i rosyjskiego. Za to Rosja mogła się „pochwalić” monopolem spirytusowym, który Polska wprowadziła i rozszerzyła na dawny zabór austriacki i niemiecki… itd., itp.

Wirus zaborczego etatyzmu

Zdaniem profesora Adama Heydla, Polacy z winy zaborców zostali zainfekowani wirusem etatyzmu. Społeczeństwo polskie cały wiek XIX musiało przeżyć w warunkach etatystycznej gospodarki. Wszystkie państwa zaborcze uprawiały politykę w wysokim stopniu – chyba nawet największym w Europie – przesiąkniętą etatyzmem. W Niemczech triumfy święciły idee nacjonalizmu gospodarczego stworzone przez profesora Fryderyka Lista oraz poglądy całej rzeszy ekonomistów (Wernera Sombarta, Adolfa Wagnera, Gustawa von Schmollera czy Rudolfa von Gneista) nazwane „socjalizmem z katedry” (Katheder-Sozialismus). Te poglądy i idee zaowocowały w Niemczech rygorystyczną polityką celną, czyli protekcjonizmem, a także rozbudowaną polityką społeczną. To m.in. wzorowanie się państw europejskich na systemie emerytalnym tzw. solidarności pokoleń, wprowadzonym w Niemczech przez żelaznego kanclerza Ottona von Bismarcka, jest jedną z przyczyn tego, że obecnie gospodarka starego kontynentu trzeszczy w szwach. Natomiast Rosji można zarzucić stosowanie w dziewiętnastym stuleciu prymitywnej, jakiejś zapóźnionej formy merkantylizmu. Kosztem rozwoju rolnictwa, po połowicznej i niepełnej reformie uwłaszczeniowej z 1861 roku, zaczęto w sztuczny sposób, przy pomocy protekcjonizmu celnego, pobudzać przemysł. Austria zaś, tak jak i carska Rosja, w ogóle nie przeszła przez etap liberalizmu gospodarczego – prosto z epoki absolutyzmu oświeconego przeskoczyła do gospodarki mocno biurokratycznej, z rozdętym budżetem i rozrośniętą machiną państwowo-biurokratyczną. I z takiej szkoły myślenia państw zaborczych rekrutowali się nasi działacze społeczni, politycy, urzędnicy.

Syndrom oblężonego

Innym, obiektywnym czynnikiem skazującym nas w pewnym stopniu na etatyzm był czynnik wojenny. Jak wiadomo, wojna zawsze prowadzi do rozkwitu etatyzmu, ponieważ państwo prowadzące wojnę to państwo stanu wyjątkowego – gospodarka zostaje wytrącona z równowagi czasów pokoju i przestawiona na tory wojenne, gdzie na pierwszym miejscu znajdują się potrzeby państwa, nie zaś indywidualne potrzeby konsumentów. Zwykle po nastaniu pokoju państwu trudno wyzbyć się etatystycznych nawyków. Tak też się stało w przypadku II RP, przy czym pamiętajmy, że na ziemiach polskich wojna trwała ponad sześć lat, a nie – jak we Francji czy Belgii – cztery lata.

Do tego należałoby jeszcze dorzucić czynnik geopolityczny. Polska, otoczona w większości przez państwa wrogie, nieprzyjazne, siłą rzeczy skłaniała się do tego, aby w gospodarce zastosować rozwiązania etatystyczne i autarkiczne.

Profesor Heydel był święcie przekonany, iż najgłębsze przyczyny etatyzmu w Polsce tkwiły – jak on to nazwał – „w strukturze socjalno-kulturalnej”. Rzeczywiście, mało było w ówczesnej Polsce nowoczesnych przedsiębiorców-biznesmenów, bourgeois (ten typ reprezentowali głównie Żydzi). Włościaństwo z całą pewnością nie odgrywało czynnej roli w kształtowaniu polityki ekonomicznej. Ziemian (poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami) śmiało można było nazwać pogrobowcami szlachetczyzny. Ich punkt widzenia po trosze nawet przypominał ideologię feudalną (szczególnie na Kresach Wschodnich). Ziemianie, przywiązani do tradycyjnego sposobu życia, traktowali ziemię nie jako warsztat zarobkowy, lecz zupełnie irracjonalnie – z punktu widzenia ambicji bądź sentymentu. Z kolei polski urzędnik nastawiony był w stu procentach etatystycznie. Ów urzędnik wraz z inteligentem mieli socjalistyczną (chciałoby się powiedzieć „nabożną”, lecz to określenie raczej nie jest adekwatne do sytuacji) wiarę w państwo, myśleli – i tu użyjmy jednego z ulubionych zwrotów sanacyjnej nowomowy – „państwowotwórczo”.

Ekonomiczna szlachetczyzna

I włościan, i ziemian, i urzędników, i inteligentów coś łączyło – tym czymś była pogarda dla zysku. Taka postawa nie wzięła się z sufitu; swymi korzeniami sięgała ona dziejów Polski w XVI i XVII wieku. To wtedy szlachta uwierzyła w dogmat spichlerza, tzn. uległa złudzeniu, że Europa Zachodnia nie może się obyć bez polskiego zboża; skoro tak – myślała szlachta – trzeba trzymać się gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Przywileje ekonomiczne król nadawał tylko szlachcie, względnie szlachta nadawała je sama sobie drogą ustaw sejmowych. Mieszczaństwo, czyli warstwa społeczna, której Europa Zachodnia zawdzięczała postęp i kapitalizm, u nas podlegało restrykcjom, np. mieszczanin polski od 1496 roku nie mógł kupić ziemi, a polski kupiec nie mógł od 1565 roku wyjeżdżać z polskim towarem za granicę. Szlachcic polski już wolał, żeby bogacił się Żyd (stąd w otoczeniu polskiej szlachty tylu Żydów arendarzy i faktorów), lecz nie polski kupiec. Do tego wszystko dorobiono ideologię pogardy wobec zysku, w myśl której zarobkowanie poprzez handel i rzemiosło stało się niegodne człowieka szlachetnego.

W konsekwencji w okres niepodległości w 1918 roku polskie społeczeństwo wchodziło ze słabą klasą średnią, hołdującą ideom szlachetczyzny. Ten problem celnie przedstawił Adam Heydel: „Boy-Żeleński mówił, że przeciętny inteligent: lekarz, adwokat, pisarz francuski jest zwykle synem sklepikarza, a wnukiem stróża lub wyrobnika – przeciętny intelektualista polski chlubi się, że jego ojciec „miał wieś”, a dziadek ho, ho! dziadek siedział na dziesięciu folwarkach. Jest to jedna z najbystrzejszych syntez naszej historii gospodarczej i naszej gospodarczej psychologii. Jesteśmy w masie utracjuszami – i co gorzej – jesteśmy z tego dumni. To musi się zmienić. Musimy na wzór Zachodu stać się społeczeństwem dorobkiewiczów i musimy zrozumieć, że to jest nasz etyczny obowiązek”.

W świetnej pracy zatytułowanej „Psychologia społeczno-gospodarcza” (z 1939 roku) profesor Roman Rybarski potwierdził tezę Heydla. Za przedmiot badań posłużyła mu ludność galicyjska. W psychice tego społeczeństwa nie rozwinął się duch przedsiębiorczości. Ideałem było zdobycie patentu szkoły wyższej, który otwierał drogę do licho płatnej, ale spokojnej pracy urzędowej. W pogardzie miano zawody związane z wytwarzaniem dóbr materialnych i pośrednictwem w ich obrocie. Mało kto miał ochotę pracować na swoim.

W lewo zwrot

Na koniec zwróćmy uwagę na fakt wywierania przez kręgi lewicowe przemożnego wpływu na rządy II RP. Pierwsze gabinety Polski niepodległej – Daszyńskiego i Moraczewskiego – dosłownie prześcigały się w lewicowości. Wojna i walka z hiperinflacją spowodowaną wydatkami wojennymi nie sprzyjała liberalizmowi gospodarczemu. Ledwo zdołano jako tako wyjść na prostą, gdy władzę przejęła sanacja. Rodowód polityczny sanatorów to socjalizm w czystej postaci. Chwalcy Marszałka i jego ekipy mogą powtarzać sobie milion razy, że „Piłsudski i jego zwolennicy wysiedli z czerwonego tramwaju na przystanku Niepodległość”, lecz wysiadając z tego tramwaju byli ukształtowani przez socjalistyczną szkołę myślenia. Więcej! Byli ono pokąsani przez różnych Heglów, Marksów i innych brodatych postępowych filozofów; sanatorzy tylko wyglądali na zdrowych, w rzeczywistości wirus lewactwa głęboko przeniknął do ich krwioobiegu.

Poza tym nie zapomnijmy, że sanatorów uformowało wojsko – byli wysokiej rangi oficerami, generałami; ci ludzie posiadali mentalność trepów, a to sprzyjało kultowi omnipotencji państwa, również w gospodarce. Większość z prominentnych polityków sanacyjnych należała do wolnomularstwa – organizacji grupującej ludzi chcących uszczęśliwiać społeczeństwo. A że ze skrzyżowania socjalisty z trepem i masonem na dokładkę nie może powstać nic dobrego, nie dziwota, iż powstał polityk sanacyjny, uszczęśliwiający innych na siłę. Jeśli jeszcze do tego dodamy chęć dorwania się sanatorów do żłobu, żądzę nachapania się (byłoby to niemożliwe w warunkach gospodarki wolnorynkowej), to przepis na nieszczęście mamy gotowy.

jak-sanacja-suchodolski-nczas

„JAK SANACJA BUDOWAŁA SOCJALIZM”. KSIĄŻKA SŁAWOMIRA SUCHODOLSKIEGO JAKO PIERWSZA NA RYNKU OBNAŻA PRAWDZIWĄ NATURĘ II RP. JEST DOSTĘPNA:
W WERSJI PAPIEROWEJ – TUTAJ (KLIKNIJ)
W WERSJI ELEKTRONICZNEJ (PDF) – TUTAJ (KLIKNIJ)

REKLAMA