Śniło im się LGBT

REKLAMA

Według ostatnich sondaży The Pew Research Center (Associated Press – AP, 10 października 2009 r.), 53% Amerykanów jest przeciwnych „małżeństwom gejowskim”. Popiera je 39% ludności. Natomiast 57% obywateli zgadza się na tzw. związki cywilne. Ciekawe, że tylko 9% twierdzi, iż homoseksualizm jest moralnie do zaakceptowania, podczas gdy 49% potępia to zjawisko, a 35% stwierdza, że nie dotyczy ono sfery moralności (http://people-press.org/report/553/same-sex-marriage). Czyli Stany Zjednoczone pozostają krajem konserwatywnym. Klimatu do „wesołkowatych” eksperymentów w zakresie inżynierii społecznej nie ma. Jednak według wstępniaka w „The Washington Post” (13 października 2009 r.), „pełna równość dla gejów i lesbijek jest główną sprawą naszych czasów w dziedzinie praw obywatelskich” (full equality for gays and lesbians is the civil rights issue of our time). A w USA jest to bardzo znacząca frazeologia.

[nice_info]„Prawa obywatelskie” to szczytne hasło, przywołujące zmagania o równość mniejszości, szczególnie Murzynów, w latach sześćdziesiątych. Przez stulecia w Nowym Świecie czarni Amerykanie doświadczali dyskryminacji, uprzedzeń i prześladowań. Najpierw byli zniewoleni de iure, a potem de facto. Do lat pięćdziesiątych, a nawet później obowiązywała segregacja rasowa (separate but equal). To nie propaganda komunistyczna! Buntowali się przeciw niesprawiedliwości. Ich hasła były na wskroś wolnościowe: traktujcie nas jak jednostki, równe wobec prawa, a nie jako kolektyw zdefiniowany rasowo. Jednym słowem: jako współobywatele traktujcie nas indywidualnie. Najlepiej wyraził to w swoim kazaniu-mowie pt. „Śniło mi się” („I have a dream”) przywódca ruchu walki o swobody obywatelskie Martin Luther King Jr.: „Śniło mi się, że czwórka moich małych dzieci będzie żyć w państwie, gdzie nie będzie się ich oceniać wedle koloru ich skóry, ale wedle tego, co sobą reprezentują jako jednostki”. Parafrazując i adaptując to do czasów dzisiejszych: „Śniło mi się, że… nie będzie się ich oceniać według preferencji seksualnych, ale wedle tego, co sobą reprezentują jako jednostki”. Wychodząc z chrześcijańskiego założenia o godności ludzkiej, pastor King bardzo mocno popierał indywidualizm przeciwko kolektywizmowi.[/nice_info]

REKLAMA

Współcześni działacze „wesołkowscy” robią dokładnie przeciwnie (http://www.hrc.org). Odrzucają ogół cech jednostki jako wyznacznik jej wartości. Chcą, aby oceniać ich kolektywnie, tak jak oni sami siebie oceniają i identyfikują – według ich preferencji seksualnych. Na tej podstawie domagają się zbiorowo przywilejów jako samookreślona, osobna grupa ludności. Podkreślmy: homoseksualiści jako jednostki mają takie same prawa jak reszta ich współobywateli. Natomiast „wesołkowie” jako samookreślony kolektyw (czy „alternatywny sposób życia”) domagają się praw, które byłyby kompatybilne nie z ich wewnątrzgrupowymi preferencjami homoseksualnymi, ale z zaprzeczającymi im zwyczajami niehomoseksualnej większości. Ponieważ żyjemy w liberalnej demokracji i dobie moralnego relatywizmu, każdy „alternatywny sposób życia” domaga się uznania za pełnoprawny. Co więcej – twierdzi się, że heteroseksualizm nie jest normą, lecz również „wyborem” z całej gamy „alternatywnych stylów życia”.

[nice_info]W pewnym sensie jest jakaś logika w semantycznej ofensywie „wesołków”. Otóż indywidualistyczny „sen” Kinga zamienił się w kolektywistyczną zmorę. Państwo zaczęło bowiem na siłę wcielać w życie założenia równości, w kolektywistyczny sposób odnosząc się do całej społeczności afroamerykańskiej. Stąd punkty za pochodzenie na uczelniach, ułatwienia w szkoleniu zawodowym oraz preferencje w znajdowaniu pracy w sektorze publicznym, a coraz częściej również prywatnym. Na tym wszystkim zyskują nie Murzyni jako grupa, ale głównie ich lewicowa elita. Mimo potężnych subsydiów państwowych i straszliwej dawki inżynierii społecznej, duża część czarnego ludu nadal żyje w podłych warunkach.[/nice_info]

Jasna sprawa, że zarówno czarni, jak i „wesołkowaci” głosowali zgodnie na Obamę. I elity obu kolektywów popierają się na wzajem, o czym z dumą pisze jeden z adiutantów pastora Kinga, profesor Julian Bond z University of Virginia („The Washington Post”, 9 października). Dla Bonda wręcz nie ma różnicy między walką o równouprawnienie Murzynów a walką o takie same prawa dla „wesołków”. „Dołączę się do nich, gdyż wiem, że sprawiedliwość nadejdzie tym prędzej, im prędzej heteroseksualiści powstaną i zawołają o sprawiedliwość razem ze swoimi gejowskimi, lesbijskimi, biseksualnymi i transseksualnymi braćmi i siostrami”. Jednak podczas gdy czarni Amerykanie w większości nadal zgodnie popierają Obamę, aktywiści LGBT (Lesbian, Gay, Bisexual, Transgender) zaczęli dąsać się na nowego prezydenta. Niedawno nawet na Waszyngton najechało kilkadziesiąt tysięcy „wesołków” i ich zwolenników (http://equalityacrossamerica.org). Według Associated Press (11 października) demonstrowali m.in. pod hasłem „Hej, Obama, pozwól mamie poślubić mamę” (Hey, Obama, let mama marry mama).

[nice_info]Są niezadowoleni, bowiem nowy prezydent nie wypełnił swoich obietnic wyborczych. Są też źli, gdyż Obama opowiedział się przeciwko „małżeństwom” dla „wesołków”. Zgadza się na tzw. związki cywilne. Ale obiecał im, że zlikwiduje „nie mów, nie pytaj” (don’t ask, don’t tell) – obowiązującą w siłach zbrojnych regułę, według której homoseksualiści mogą służyć, ale „wesołkowie” nie. I obiecał obalić przegłosowany przez Republikanów Akt Obrony Małżeństwa (Defense of Marriage Act – DOMA). Według „wesołków”, to dyskryminacja. Don’t ask, don’t tell zapobiega afiszowaniu się ze swoimi preferencjami homoseksualnymi w wojsku. A przecież w armii służą Amerykanie, a nie czarni, latynoscy, żółci czy biali heteroseksualiści. „Wesołkowie” argumentują jednak, że reguła dyskrecji uniemożliwia im życie w „stadłach rodzinnych” w bazach i nie pozwala na jawne chodzenie na randki po służbie ani na otwartą afi rmację swojego „stylu życia”.[/nice_info]

Ich maszyna propagandowa nagłaśnia, iż rzekomo najbardziej cierpią na tym lesbijki – jak podała Lisa Leff (AP, 8 października). Tym sposobem urabia się ludzi, że reguła dyskrecji skierowana jest nie tylko przeciwko „wesołkom”, ale jeszcze i kobietom. „Wesołkowie” jednak chcą „równouprawnienia”, czyli – wbrew stale i kolektywnie podkreślanej „inności” i radykalnego zerwania z tradycją – domagają się wszystkiego tego, co dotyczy reszty społeczeństwa. Wypaczają tym samym sens instytucji i działań społecznych, które przecież odzwierciedlają tradycyjne potrzeby ludzkie. Na przykład sakrament małżeństwa w świetle wiary chrześcijańskiej łączy na zawsze parę pragnącą dziecka, chroniąc kobietę jako słabszą w tym związku. Według prawa świeckiego, małżeństwo jest umową zawieraną między kobietą a mężczyzną w celu prawnego zabezpieczenia procesu prokreacji i wspólnego pożycia.

[nice_info]Według „wesołków”, „małżeństwo” jest to po prostu dopuszczenie ich kolektywu (wbrew jego „inności”) do uczestniczenia prawnego w rytuałach głównego nurtu życia społecznego. Problemem nie są sprawy dziedziczenia (człowiek ma przecież prawo zapisać swój majątek, komukolwiek mu się podoba) ani inne kwestie wynikające z praw jednostek (zakaz dyskryminacji w pracy etc.). Podkreślmy: problemem są właśnie prawa unormowania „inności” w sposób kolektywny, szczególnie przez „małżeństwa”, których domaga się samookreślona wedle preferencji seksualnych mniejszość – ponieważ niesie to ze sobą szalone implikacje prawne dla większości. Problem leży bowiem w łamaniu praw innych jednostek podczas egzekwowania przywilejów „wesołków”.[/nice_info]

Na przykład, bodaj w Nowym Meksyku, fotograf odmówił robienia zdjęć parze „wesołków” na ich „weselu”. Został skazany za „dyskryminację”. Albo w San Francisco: gdy lokalna archidiecezja katolicka odmówiła swoim „wesołkowatym” pracownikom charytatywnym przyznania „mężo-żonom” identycznych praw pracowniczych, jakimi cieszyły się małżeństwa heteroseksualne z dziećmi, aktywiści „wesołkowscy” natychmiast zaatakowali przy pomocy prawników (à la Adam Michnik) i arcybiskup musiał zlikwidować katolicką organizację społeczną, aby pozostać w zgodzie z nauką Kościoła (zresztą na tej samej zasadzie „tolerancyjni” przymuszają antyaborcyjnych, czyli chrześcijańskich zwykle lekarzy do przeprowadzania aborcji lub wytaczają szpitalom procesy, które kończą się albo zwalnianiem chrześcijańskich lekarzy, albo horrendalnymi odszkodowaniami „za dyskryminację”, albo zamknięciem oddziałów ginekologicznych – bo trzeba oferować całą gamę usług, łącznie z aborcją, inaczej to dyskryminacja!).

Co na to Obama? Na pewno nie pobłogosławi „wesołkowatych” ślubów. Przynajmniej w najbliższym czasie. Jest zbyt zajęty „zabawą” z gospodarką i opieką medyczną. Z armią też chwilowo zadzierać nie będzie ze względu na wojnę w Afganistanie i Iraku. Na razie więc głaszcze „wesołków” miłymi gestami. Na przykład mianował ambasadorem w Nowej Zelandii otwarcie „wesołkowatego” Davida Huebnera z radykalnej organizacji Gay & Lesbian Alliance Against Defamation („The Washington Post”, 8 października). Oprócz tego wymusił na ministerstwie sprawiedliwości, aby przywróciło biuro do spraw zwalczania „antywesołkowatej” dyskryminacji, które powstało za czasów Billa Clintona, a które zamknął George Bush (AP, 14 października). W końcu Obama i jego Demokraci obiecują wprowadzenie praw skierowanych przeciw „zbrodniom nienawiści” (hate crimes), aby LGBT mogli spać spokojnie – jak podaje Jim Abrams (AP, 8 października).

[nice_info]Ale na razie pełnej „wesołkowatej” rewolucji nie będzie. Zostanie ona rozłożona na raty. Marsz przez prawodawstwo, marsz przez instytucje. Amerykanie są bowiem wciąż bardzo osadzeni w kulturze i tradycji chrześcijańskiej. Szokują ich rewelacje, które nadchodzą z Unii Europejskiej, na przykład pamiętnikarskie wyznania ministra kultury Francji, Frédérica Mitteranda, o jego figlach z chłopcami-prostytutkami w Tajlandii – o czym pisał londyński „Times” (9 października). W USA taka „tolerancja” jeszcze nie jest do zaakceptowania – przynajmniej publicznie.[/nice_info]

REKLAMA