REKLAMA

„Nie nazywaj mnie tak, bo tak na mnie wołały dzieciaki na podwórku. Zaraz w mordę lałem…” – sztorcował mnie dobrotliwo-gderliwie mój wielki przyjaciel Iwusiu, czyli profesor inżynierii Iwo Cyprian Pogonowski (ur. 3 września 1921 r. we Lwowie – zm. 21 lipca 2016 r. w Sarasocie na Florydzie, USA). Był to człowiek renesansu: inżynier przemysłu naftowego, literat, koniarz, szermierz, farmer, wykładowca akademicki, architekt, rzeźbiarz i malarz, lingwista, historyk. Ale moja ulubiona historia o Iwie, która najlepiej ilustruje jego charakter, wydarzyła się bodaj w 2001 roku w Blacksburgu, w stanie Wirginia.

Przyjechałem do profesorostwa do zamku. Zamek to było kiedyś jedno z wielu emigracyjnych centrów naszej starej Rzeczypospolitej. Po prostu salon I RP. Zresztą podobnie było w Sarasocie, gdzie pp. Pogonowscy mieli zimowe apartamenty, a potem dom. I wcześniej w Luizjanie czy Teksasie – gdziekolwiek korzenie zapuszczali na emigracji. „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”.
W każdym razie zajeżdżam do Blacksburga, rzucam manatki do pokoju, pytam żonę, Panią Doktor Punię, gdzie Iwusiu. „Na basenie”. No to pędzę na dół. Zamek zaprojektował Iwo sam. Dom został skonstruowany z elementów wiaduktu zdjętego z autostrady, a wewnątrz miał kształt prostokątnej studni, z kilkoma niezależnymi od siebie poziomami. Lecę. Patrzę, a Iwo wczołgał się na skonstruowaną przez siebie z trzech drabin platformę (dwie stały na przeciwnych skrajach basenu i podtrzymywały trzecią, która leżała na nich) i strzela z wiatrówki. „Iwusiu, co Ty wyprawiasz?!” „He, he! Strzelam do węży”.

REKLAMA

Iwo miał wtedy 80 lat i był sparaliżowany. Obok drabiny stał jego wózek inwalidzki. Nie przyjął do wiadomości, że jest w jakikolwiek sposób upośledzony czy ograniczony. Był zawsze wolny i tradycjonalistyczny.

Dwie połówki

Przed zamkiem „powiewała” metalowa rzeźba skrzydła husarskiego. I wisiał herb rodowy – Ogończyk. I jeszcze wiele innych dzieł sztuki, które wykonał Iwo. Wszystko to naturalnie zgrywało się z otoczeniem jego i jego żony – dr med. Magdaleny z Czarnków Pogonowskiej, od niemal 60 lat. Zgrywały się też i biografie i korzenie. Oboje szlachta, ona herbu Półkozic. Jej ojciec, Zbigniew Czarnek, był pułkownikiem WP, lekarzem, zamordowanym w Katyniu, a brat Stanisław, podporucznik AK, przeszedł przez Auschwitz, Gross-Rosen i został zamęczony w KL Mittelbau.

Małżeństwo z Magdą zostało zaaranżowane przez rodziny. Młodzi nie znali się. Iwo przyleciał wiosną 1957 roku do Polski, bo po Październiku czerwoni chwilowo rozluźnili żelazną rękawicę na gardle Polaków. I na fali odwilży nastąpiło małżeństwo z rozsądku, które rozkwitło w wielką miłość. Iwo wylądował w grubej marynarce w kratę, zrobił tym strojem fatalne wrażenie na Magdzie („przystojny chłopak, ale jaka ohydna marynarka!”). Ale on tłumaczył mi, że wziął specjalnie taką ciepłą garderobę, bo się obawiał, że go Sowieci na Sybir wyślą, a tak przynajmniej miał coś ciepłego.

W Polsce – głównie w Krakowie, dokąd przeniosła się jego rodzina po Powstaniu Warszawskim – para młodych miała tylko miesiąc na zapowiedzi, ślub i wesele. Potem zajęło kilka dobrych lat, aby Pannę Młodą wyciągnąć z PRL do USA. W chwilach wolnych od pilnowania Iwa pracowała jako lekarz-radiolog. Zaadoptowali córeczkę, Dorotę. A Iwo tymczasem szalał – zawodowo i społecznie.

Szlachcic z pochodzenia i charyzmy

Iwo Cyprian Pogonowski urodził się w rodzinie inteligenckiej wywodzącej się z Podlasia i mającej rozpisane drzewo rodowe mniej więcej od bitwy pod Grunwaldem. I Iwusiu żywo reagował na historyczne koneksje rodowe. „Twoja żona z domu Jabłonowska? Moja babka była z Jabłonowskich”. „Nie, Iwusiu, moja żona, mimo że jest jak najbardziej moją najjaśniejszą księżniczką, nie wywodzi się z książąt Jabłonowskich, a z normalnych Jabłońskich”. Tak się przekomarzaliśmy.

Często puentował sprawy w archaiczny, suchy sposób, gdy nie chciał marnować czasu. Czasami jednak dawał szansę gościowi, gdy myślał, że warto przekonywać. Raz przywiozłem do niego Radka Sikorskiego, który szukał wsparcia, bo zamierzał ubiegać się o prezydenturę Polski. Nie przemówiło to do Iwa, który zaczął dawać mu wykład historyczny. Nie docierało do gościa. Radek zasnął na tarasie. Nie chciał się uczyć. Odwrotnie niż Wojtek Muszyński, Sebastian Bojemski i inne dzieciaki, które posyłałem do Iwa. Tak ich kochał, tak łaknął kontaktu z polską młodzieżą. Oni też go kochali, bo był łącznikiem ze światem, który eksterminowano w PRL, a którego kaganek on krzepko dzierżył w dłoniach.

Iwo pojawił się raz w amerykańskiej telewizji w polskim stroju historycznym i pokazywał widowni, jak się włada polską szablą. Tłumaczył, że wojsko amerykańskie do dziś posługuje się bronią białą wzorowaną na polskiej szabli – dzięki Kazimierzowi Pułaskiemu, twórcy amerykańskiej kawalerii. Zresztą zawsze i wszędzie Iwusiu był ambasadorem RP, zawsze się za nią ujmował, bronił przed niesprawiedliwościami i wrednymi atakami.

To wyniósł z domu wraz z szaloną erudycją. Jego ojciec Jerzy był adwokatem i dyplomatą z dwoma doktoratami: z historii prawa i literatury słowiańskiej. Matka Zofia była rzeźbiarką, malarką i pianistką. W domu był jeszcze młodszy brat Iwa, Krzyś.

Iwo trafił do gimnazjum Kreczmara, gdzie był w jednej klasie z Rysiem Pipesem, znanym dziś historykiem Rosji. Richard Pipes napisał nawet wstęp do jednej z książek Iwa. Moja ulubiona anegdota z profesorem Pipesem dotyczy ochrzanu, jaki dostał od Iwa. Było to chyba ze 20 lat temu. Profesor Pipes został zaproszony do stacji telewizyjnej, aby dyskutować o II wojnie światowej.

Stwierdził na wizji, że jest on osobiście wdzięczny za to, że Stalin – pokonując Hitlera – ocalił mu życie. Iwo się wściekł. Zadzwonił do profesora: „Rysiu, ty sukinsynu. Przecież was ocalił generał Wieniawa-Długoszowski, który od Mussoliniego wydębił wizę dla was, na podstawie której cała twoja rodzina wyjechała z Polski w grudniu 1939 roku. A potem tranzytem przez Hiszpanię i Portugalię dotarliście do Nowego Jorku. Czyli powinieneś w telewizji podziękować w pierwszej kolejności gen. Długoszowskiemu, a potem Mussoliniemu, Franco i Salazarowi, a nie Stalinowi”.
Profesor Pipes gęsto się sumitował i tłumaczył, że to przenośnia, ale Iwo był nieubłagalny. Szkoda, że od jakiegoś czasu koledzy gimnazjalni ze sobą już nie gadali. Iwo tłumaczył: „Pani Pipesowa uwierzyła Grossowi i wyprawia grossjadę. Rysio siedzi cicho”.

Szczęściarz, który nie porzucił nadziei

Po świętach Bożego Narodzenia w grudniu 1939 roku Iwo wyszedł z Warszawy. Postanowił przebijać się do Francji, do wojska. Złapali go na granicy z Węgrami ukraińscy chłopi. Po prostu wskazali obcego policji niemieckiej. Było to w styczniu 1940 roku. Uwięziono go w Krośnie, Jaśle, a potem Tarnowie. W sierpniu 1940 roku jednym z pierwszych transportów posłano go do Auschwitz. Okazało się, że dla wszystkich jeszcze nie było miejsca. Wyładowano część transportu, ale Iwo wraz ze współwięźniami czekał na bocznicy w wagonie. Po dwóch dobach oczekiwania zdecydowano się ich nie wyładowywać, lecz wysłano do obozu Sachsenhausen-Oranienburg. Podróżowali głodni, spragnieni. Wywalono ich z wagonu, posypały się na nich kopniaki, przekleństwa. Na bramie slogan: Arbeit macht frei. Przyjaciel Iwa, Witold Wierzbicki, student literatury i kawalerzysta, ranny ciężko w rękę w kampanii wrześniowej, skomentował: Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate – „Porzućcie wszelką nadzieję ci, którzy tu wstępujecie” – piekielnie celny komentarz do dantejskich scen. To był dopiero początek. Niedługo potem, nie potrafiąc wytrzymać katowania, jego kolega „poszedł na druty” – popełnił samobójstwo.

Wbiło mi się w głowę kilka opowieści Iwa o niemieckich lagrach. O tym, jak przeżył gruźlicę, stracił ponad 30 kilo wagi, ale kolega Kazimierz Więcek dał się prześwietlić za niego (dzięki dr. Stanisławowi Kelles-Krauzowi). I Iwo dlatego przeżył selekcję, nie poszedł do gazu. Chyba najbardziej niesamowita historia to ta, gdy Iwo podpadł kapo i trafił do komanda śmierci. Przeżył, bo nauczył się spać, chodząc. Po prostu niósł wraz ze współwięźniami belkę i drzemał. Budził się, gdy trzeba było ją zrzucić, a potem znów spał.

Po jakimś czasie przeniesiono go do „normalnego” komanda, ale znów inny kapo, niemiecki kryminalista, zawziął się na niego. Wręcz oświadczył mu wprost, że zamierza go zabić i jeszcze jednego kolegę. Ale u Niemców Ordnung muss sein. Kapo czekał na sposobność, aby mord odbył się legalnie. SS nie znosiło samosądów. Iwo postanowił ubiec wypadki i zdecydował wylądować w szpitalu, tym sposobem znikając z jurysdykcji morderczego kapo. Wraz z kolegą udał się na tory kolejowe, gdzie mieli sobie na wzajem połamać nogi. Iwowi udało się złamać współwięźniowi kość za pomocą klina podłożonego pod podkład kolejowy, ale kolega nie potrafił tego zrobić Iwowi, tylko mu ją wyrwał „z zawiasów”, zwichnął ją. Ale i tak obaj trafili do szpitala i przeczekali najgorsze. W międzyczasie ktoś zabił kapo-nienawistnika.

Kiedyś na przyjęciu proszonym Iwo strasznie się nudził. I denerwowało go towarzystwo. A więc opowiedział (niby na mój użytek, ale na cały głos) następującą wspominankę. W środku dnia komando Iwa rozładowywało na bocznicy pociąg z węglem. Nagle zawyły syreny, nadlecieli Brytyjczycy (w nocy bombardowali Amerykanie) i spuścili na nich grad bomb. Iwo zrazu popędził w stronę schronu, ale zobaczył, że SS-mani wyganiają z niego więźniów, więc schował się za nasypem w leju od bomby z częścią kolegów. Zobaczył, jak większość współwięźniów wpełzła pod wagony. Spadły bomby zapalające. I wszyscy się upiekli. „I co dalej?” – pytam. Iwo: „Nic, wychodzimy z leja, a tam jeńcy sowieccy jedzą sobie barbecue”. Sowieci zrobili grilla z ofiar. Większość gości straciła apetyt, a Iwo ze smakiem powrócił do zawartości swego talerza.

Innym razem w Sachsenhausen Iwo zobaczył, jak esesman popchnął współwięźnia do glinianki. Nieszczęśnik zaczął się topić. Iwo wskoczył i wyłowił go. Uratowany bardzo się dziwił czynowi Iwa i obiecywał, że go po wojnie suto wynagrodzi. Był Żydem, niemieckim bankierem z Hamburga. Iwo mu odparł: „Nie potrzebuję żadnej nagrody. Jestem katolikiem i w domu mnie uczono, aby pomagać bliźniemu”. A ja spytałem Iwusia: „Ale jak się zdecydowałeś, że mu pomożesz?”. Iwo: „O takich rzeczach właściwie się nie myśli. Trzeba to robić błyskawicznie. Zobaczyłem, że esesman, który pchnął tego człowieka, nie zrobił tego w złości, tylko dla dowcipu. Takie specyficzne niemieckie poczucie humoru. A więc nie zależało mu na zamordowaniu więźnia, tylko na rozweseleniu kompanów i siebie. Gdyby więzień zginął, też by nie było problemu. Uznałem, że ryzyko jest małe. Wskoczyłem. Naturalnie mógł był mnie zabić za zepsucie mu żartu, ale okazało się, że – jak wytaplałem się w błocie – to było dla niego jeszcze śmieszniejsze”.

Iwo wyrobił w sobie niesamowity odruch błyskawiczności i inicjatywy. I to mu kilkakrotnie ratowało życie, a służyło świetnie również po wojnie. W kwietniu 1945 roku Iwa i innych współwięźniów popędzono na marsz śmierci. 6 maja zmordowana kolumna ledwo słaniających się na nogach więźniów usłyszała komendę: „Halt!”. Następnie oficer szczeknął do SS-manów: „Odbić na lewo”. Iwo natychmiast zrozumiał, że szykuje się egzekucja. Chwycił kolegę za ramię, szarpnął, wskoczyli do rowu. Rozległy się salwy. Na Iwa posypały się posiekane, krwawiące ciała. Siedział jak trusia. Przeżył on i kolega. Niedługo potem pojawili się Amerykanie; traf chciał, że byli wśród nich polskiego pochodzenia chłopcy z Chicago. Dogadali się. Amerykanie zebrali okolicznych Niemców-cywilów i kazali im grzebać wymordowanych więźniów.

Iwo poszedł na zachód

Uniknął zagonu sowieckiego i trafił do swoich, do Maczkowa. Wnet nawiązał kontakt z rodziną w kraju. Dowiedział się, że i matka i ojciec ledwo przeżyli więzienie Gestapo. Jego stryjenka, dr Maria Pogonowska, zginęła w sowieckich kazamatach we Lwowie. Jego kuzyn Janusz został powieszony w Auschwitz, a nastoletni brat Krzysztof zginął w Powstaniu Warszawskim pod koniec sierpnia 1944 roku na Starym Mieście. Walczył w plutonie

„Mieczyków”, wywodzącym się z Konfederacji Narodu. Matka Iwa została w powstaniu ciężko ranna. Rodzina właściwie straciła wszystko. Ojciec zabronił wracać mu do Polski, która znalazła się pod sowiecką okupacją.

W 1950 roku Iwo, jako uchodźca polityczny, przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych. Pomagał mu w tym znajomy pisarz Clarence Pendelton oraz senator William Fulbright. W USA natychmiast wstąpił na wydział inżynierski University of Tennessee. Zrobił najpierw licencjat (BS), a potem magisterium (MS) w dziedzinie inżynierii. Jako student utrzymywał się m.in. wykładając geometrię. Wolałby studiować nauki humanistyczne, ale trzeba było z czegoś żyć – powiadał. W 1955 roku przyjęła go do pracy prestiżowa firma Shell Oil. Zajmował się projektami naftowymi m.in. w stanach Luizjana i Teksas. Miał ponad 50 patentów. Chyba najważniejszym wynalazkiem była platforma wiertnicza-trójnóg, inna to sześciokąt. Te pionierskie rozwiązania ograniczyły w dużym stopniu przypadki wywracania się platform podczas sztormów i huraganów.

Od 1972 roku Iwo Pogonowski nauczał inżynierii oceanicznej i naftowej w prestiżowej Virginia Polytechnic Institute and University (Virginia Tech) w Blacksburgu, w stanie Wirginia. I coraz bardziej poświęcał się humanistyce, szczególnie lingwistyce, a właściwie wszystkiemu, co dotyczyło Polski i jej kultury oraz historii. Raz na publicznym odczycie skrytykował pisarstwo Czesława Miłosza, który potem gniewnie odgryzł się na łamach „Kultury”. Zdenerwowany, że „jakiś inżynier” ośmielił się mieć opinię o literaturze. A Iwo nic sobie z tego nie robił.

Na straży prawdy

Iwo był wielkim zwolennikiem polsko-żydowskiego dialogu i przyjaźni. Ale uważał, że wszystko powinno być oparte na prawdzie historycznej i wzajemności. A z tym z biegiem lat było coraz bardziej krucho. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pokłócił się nawet z Janem Karskim o Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Ostatnią częścią tamtejszej wystawy jest informacja o pogromie w Kielcach. Iwo wściekł się. Podkreślał, że nie godzi się twierdzić, iż Kielce to był ostatni akt Holokaustu. Wychodzi na to, że Zagładę Żydów popełnili jacyś tam naziści, a skończyli Polacy. Karski się obraził, wyszedł, trzasnął drzwiami i nigdy już nie rozmawiali. A przyjaźnili się kilkadziesiąt lat. Iwo opowiadał, że Jan Karski był taki jak on – polski patriota. Ale nikt o nim nie wiedział, nikt nie zwracał uwagi, dopóki Elie Wiesel go nie wyciągnął z mroków historii pod koniec lat siedemdziesiątych. I wtedy Karski zaczął wczuwać się w rolę. Z politycznego kuriera polskiego podziemia stał się posłańcem z Polski do USA właściwie wyłącznie w sprawie Holokaustu. Taka metamorfoza.

U Iwa też nastąpiła metamorfoza. Wściekł się na „Upiorną dekadę” Jana Tomasza Grossa, któremu od dawna nie ufał, bowiem jego znajomy Stefan Korboński chyba w 1980 roku bardzo negatywnie ocenił najwcześniejszą pracę socjologa dotyczącą okupacji niemieckiej w Polsce. Kroplą, która przelała czarę goryczy, była sprawa Jedwabnego. Iwo poświęcił się całkowicie odkłamaniu „grossjady”. Była to jego ostatnia wielka wojna. Nigdy nie był cierpliwy. Tutaj dwoił się i troił. Działał błyskawicznie. Popędzał mnie – zresztą zgodnie ze swoim kolegą, profesorem Marianem Kamilem Dziewanowskim. Wyskakiwał przed szereg. Publikował. „Jak post-PRL-owska inteligencja chce być na kolanach, to dobrze. Ja będę pisać dla ludu; prości ludzie prędzej zrozumieją logikę, bo nie są tak otwarci na wyrafinowaną propagandę grossjady”. Zaczął współpracować z Radiem Maryja i „Naszym Dziennikiem”. Cześć pamięci ostatniego husarza I Rzeczypospolitej.

REKLAMA