Unijna propaganda dla dzieci ma się dobrze!

REKLAMA

Dziecko jednego z naszych Czytelników dostało w szkole „Kalendarz europejski” na nowy rok. Świąteczny prezent – „wydany ze środków UE” w celach „informacyjnych i edukacyjnych” – straszy paneuropeizmem już na okładce.

Z pierwszej strony dzieci dowiedzą się, że „nie będzie nigdy pokoju w Europie, jeśli państwa zostaną zrekonstruowane na bazie narodowej suwerenności”. Po tym trzęsieniu ziemi – niczym w thrillerach Hitchcocka – napięcie nieprzerwanie rośnie. Autorzy – podobnie jak brytyjski pionier suspensu – wyszli z założenia, że „absurdalność daje się wyrazić tylko za pomocą humoru”.

REKLAMA

I tak ze str. 24, pod literką „T, jak Talent”, obdarowane kalendarzem pociechy dowiedzą się, że „lepiej mieć pryszcze z ropą niż być poza Europą”, a nawet „wielkie uszy niż nie korzystać z funduszy”. Bo „lepiej z Unii dostać środki niż mieć dług u własnej ciotki”. Książka za pomocą wierszyków z konkursu „Od trzech słów do Europy” przekonuje, że „lepiej w Europie z ludźmi żyć niż się samemu w kącie kryć”. Powyższe lepiej potraktować serio. Prikaz (приказ) wspólnego życia i odpowiedniej dozy tolerancji dla poczynań Brukseli to nie żarty: „kto dziś powie, że Wspólnota tylko wspólny szmal marnuje, temu – choć to zła robota – wszystkie kości porachuję”.

Tak więc „tolerancja dla różności” niby jest (można nawet „wierzyć lub nie wierzyć i nie ważne nawet w co”, ale jeśli chcemy, aby „Europa dała nam przeżyć”, to trzeba ją „szanować”…

Takie „kwiatki” w listach od Państwa coraz bardziej nas przekonują, że z Polską i Unią powinno być jak Hitchcockową Dianą i Bazylem z „Tajemniczego zniknięcia pani Winthrop”. „Żyli długo i szczęśliwie – nie pobrali się”.

kalendarz-europejski-jawohl

REKLAMA