Wspomnienia „Iskierki”. Jak podziemna łączniczka widziała Powstanie

REKLAMA

Na naszych łamach często zajmujemy się problematyką związaną z Powstaniem Warszawskim. Nasi autorzy nie zawsze pochlebnie oceniali przywódców wojskowych i politycznych, którzy parli do wybuchu powstania w Warszawie. Jak natomiast wspominają to sami powstańcy czy mieszkańcy Warszawy? Publikujemy wywiad z łączniczką AK, HANNĄ DOPPLER ps. „Iskierka”, walczącą w szeregach zgrupowania „Żaglowiec”.

Jak wyglądało Pani dzieciństwo?

REKLAMA

Mój ojciec był zawodowym żołnierzem, oficerem. Wychowywałam się w domu zbudowanym na terenie Cytadeli warszawskiej. W położonym na jej terenie kościele św. Jerzego zostałam ochrzczona, przystąpiłam do pierwszej komunii świętej. Moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe, również dlatego, że wychowywała mnie matka, która nie pracowała i mogła poświęcić się dzieciom.

Pani mieszkała na terenie Cytadeli?

Tak. Sześć lat mieszkałam na terenie Cytadeli. Było tam o tyle dobrze, że było bezpiecznie, bo teren był zamknięty. W bramie przecież stała warta. Mogliśmy sobie biegać wszędzie. A później, po sześciu latach, przeprowadziłam się na ulicę Dymińską, bo tam wybudowali domy dla rodzin wojskowych i tam się przeprowadziliśmy. Ojciec mój dobrze zarabiał. Tak że stać go było na to, żeby dzieci były dobrze ubrane, na ślizgawkę i na narty, i na naukę muzyki.

Miała pani rodzeństwo?

Miałam rodzeństwo, tak. Przed wojną miałam brata. To znaczy urodził się jeszcze przed wojną. Brat i siostra. Siostra w 1932 roku, brat w 1938 – i tak nas zastała wojna.

Czy Pani ojciec rozmawiał w domu na tematy polityczne, czy mówił, że Polsce grozi wojna?

Tak. Mój tata wiedział o tym. Pracował w takim oddziale w MON, że miał większą wiedzę od innych. Może dlatego tak bardzo o nas dbał. Chciał dać swoim dzieciom wszystko co najlepsze.

Jak zapamiętała Pani wrzesień 1939 roku?

Zapamiętałam bardzo dobrze. Już nie mieszkałam w cytadeli, ale w cytadeli służył mój ojciec i pamiętam ten dzień – to było chyba 30 albo 31 sierpnia – gdy dwa pułki zgrupowane na placu w Cytadeli czekały na wymarsz na front. To był 30 Pułk Piechoty Strzelców Kaniowskich i 21 Pułk Piechoty Dzieci Warszawy. Tego dnia odprawiono mszę polową właśnie na tym placu przed wymarszem pułków. Wrażenie było przygnębiające. Nikt z nas nie wiedział, czy oni kiedykolwiek wrócą…

A jakie były początki Pani działalności konspiracyjnej?

Mój ojciec po kampanii wrześniowej zdołał uciec i nie dostał się do niewoli. Już wkrótce wraz z innymi kolegami z 21 Pułku Piechoty WP zaczął organizować działalność podziemną. Takie były początki późniejszego zgrupowania „Żaglowiec”. Jego organizatorem był Marian Kamiński ps. „Tur”. „Żaglowiec” wchodził w skład „Żywiciela”. Ojciec mój od początku – mimo że byłam wówczas jeszcze kilkunastoletnią dziewczynką – przysposabiał mnie do pracy w konspiracji. Między innymi dwa razy wziął mnie na egzekucje konfidentów. Już wówczas złożyłam przysięgę i zaczęłam pracować jako łączniczka. Byłam łączniczką między dowódcą dywizji a dowódcą zgrupowania. Siadałam na rower i jeździłam z meldunkami po mieście. To trwało około dwóch lat. Potem mój ojciec zaczął gromadzić broń. Schowki na broń zorganizował w naszym mieszkaniu, a także w innym, wynajętym lokalu na Muranowie.

A jak wyglądały przygotowania do godziny „W”?

Kilka dni, chyba dwa dni przed początkiem, do naszego mieszkania przy ulicy Dymińskiej zaczęli się schodzić młodzi ludzie. Ja z matką i rodzeństwem pierwsze dni powstania spędziłam na Muranowie. 4 sierpnia przyszedł do nas ojciec i polecił mi udać się moim kuzynem na Żoliborz. Udało nam się tego dokonać, mimo że przejście wiaduktem gdańskim było wówczas niemal niemożliwością. Ten punkt był silnie obsadzony przez Niemców, a pod wiaduktem stał nawet pociąg pancerny. Na rogu ulic Mickiewicza i Zajączka mój kuzyn został ranny. Niestety w naszym mieszkaniu nie zastaliśmy żadnych powstańców i po kilku godzinach wróciliśmy na Muranów. Znowu pod ostrzałem niemieckim.

Jak wyglądało codzienne życie w czasie powstania?

To było 21 dni koszmaru. Na Muranowie walki były bardzo zacięte. Przy Stawkach były wielkie niemieckie magazyny, które powstańcy za wszelką cenę chcieli zdobyć. Walczyły tam żołnierze z batalionu „Zośka”, „Parasol” i inni. Walki toczyły się o każdy dom. Jeśli Niemcy zajęli jedną kamienicę – mieszkańcy piwnicami przedostawali się do kolejnego domu. Z terenu getta Niemcy prowadzili ostrzał ciężką artylerią. Te domy stale przechodziły z rąk do rąk. Dla mieszkańców to była gehenna. Moja sześciomiesięczna siostra wówczas ciężko zachorowała. Dwa razy przedzierałam się z bratem do prowizorycznej apteki powstańczej, która mieściła się wówczas na terenie Ogrodu Krasińskich. Nawet zdobycie chleba było nie lada sztuką. Na ulicy Sierakowskiego przez całe powstanie działała piekarnia. Tam chodziło się po chleb, ale nawet takie zakupy były wielkim ryzykiem, bo Niemcy strzelali do ludzi stojących w kolejce. W końcu okazało się, że nie ma już gdzie uciekać. Powstańcy przyszli do nas i zaproponowali żebyśmy z nimi uciekali na Starówkę. Jednak moja matka odmówiła. Zostaliśmy w piwnicy i czekaliśmy na wroga. I rzeczywiście przyszli o piątej rano, wywlekli wszystkich na zewnątrz budynku i kazali ustawić się w szeregu…

Czy myślała pani w tej chwili, że to już koniec?

Tak, bo nie wiadomo, co im mogło strzelić do głowy. To był już wprawdzie 21 sierpnia, takich masowych rozstrzeliwań już nie było, ale ludzie się bali. Ostatecznie Niemcy popędzili nas aż na Wolę, do kościoła św. Wojciecha. Następnego dnia trafiliśmy na Dworzec Zachodni, gdzie rozdzielono mnie z matką i resztą rodzeństwa. Po trzech dniach podróży w wagonie towarowym trafiłam do Mauthausen.

Jak wyglądała ta podróż?

Naprawdę prawie nic z tego nie pamiętam. Byłam w jakimś amoku, jacyś ludzie – chyba Niemcy – wrzucali nam chleb przez takie małe okienko. W pewnym momencie pociąg się zatrzymał i zobaczyłam nazwę stacji: Oppeln, czyli Opole – wtedy domyśliłam się, że wiozą nas do Niemiec. Kiedy przyjechaliśmy do Mauthausen byłam zaskoczona. Cała stacja była udekorowana różami, wyglądało to naprawdę pięknie. W ogóle sceneria była bardzo malownicza. Po jednej stronie Dunaj, po drugiej góry. Tyle że my szliśmy do obozu. Już z daleka widać było budynek krematorium, potem brama z napisem „Arbeit macht frei”, takim samym jak w Oświęcimiu; na mnie nie robiło to jednak wielkiego wrażenia, byłam jakby otępiała. Ulokowano nas w wielkich namiotach i zostałam tam do 25 października. Gdy wyszłam z obozu, ważyłam 44 kilogramy. Jednak pewnego dnia przyjechali przedstawiciele szwajcarskiego Czerwonego Krzyża i wymusili na administracji obozu decyzję o zwolnieniu dzieci i młodych kobiet. Mogłam wybrać, czy chcę iść do pracy w fabryki, czy na rolę. Zdecydowałam się iść do gospodarza. I znowu podróż pociągiem i dojechaliśmy do miejscowości Kaplitz w Sudetach, która obecnie leży na terytorium Czech. Tam jednak nikt mnie nie chciał.

Wpadłam w panikę, że będę musiała wracać do obozu. Myślę sobie: „Boże jedyny! Jak mnie nikt nie zechce, to mnie z powrotem do obozu, do tego krematorium!”. Wreszcie przyszła jakaś Niemka, popatrzyła się na mnie i mówi, że ona mnie weźmie. Już nie miała wyboru zresztą, bo się spóźniła. Byłam tak osłabiona, pytałam się tylko: „Czy daleko?”. Bo znałam „czy jest daleko” po niemiecku. A ona mówi: ein Stück, znaczy kawałek. Ten kawałek to miał 13 kilometrów przez góry, bo to w Sudetach. To mówili, że to Niemcy sudeccy, co ich wypędzili z Sudetów. 13 kilometrów pod górę. Ona na rowerze, gdzie mogła, a ja obok. Byłam u niej przez kilka miesięcy, nie cały czas. Było okropnie, bo był tam stary człowiek, który pamiętał chyba czasy pierwszej wojny światowej. Miał jakiś uraz do Polaków. Gdzie mnie spotkał, to walił mnie takim drewnem. A poza tym wszyscy jedli z jednej miski, jak to górale, tam wysoko w górach. Jakieś okropne jedzenie. Trzy tygodnie jadłam tylko jabłka, bo nic nie mogłam zjeść. Ale potem już oni robili jakieś (inne) jedzenie i zaczęłam jeść. W każdym razie zbuntowałam się i uciekłam stamtąd. Ale daleko nie zaszłam, tylko jeden kilometr. Na dole było bardzo fajne miasteczko, nazywało się Rosenthal, teraz to po czesku nazywa się Rožmital. Zawsze chciałam tam jeszcze raz pojechać, żeby zobaczyć, jak to wygląda, jakie to były dzieje mojej martyrologii w czasach wojennych. Poszłam tam, to było kilometr z góry. Myśmy byli bardzo wysoko. Kilometr z góry szłam i ryczałam okropnie. Darłam się. To nie płacz, a szloch. Przyszłam do tego Arbeitsamtu, bo gdzie mogłam pójść. Mówię, że już tam więcej nie pójdę, bo nie mogę wytrzymać.

A w ogóle to spałam razem z myszami na jakimś przygórku, w strasznych warunkach. Żandarm – nie wiem, był chyba trochę ludzki facet – popatrzył się na mnie i mówi: „Dobrze. To damy cię do innego gospodarstwa, jeszcze wyżej o jeden kilometr”. Z powrotem mnie zaprowadził jeszcze kilometr. Tam miałam bardzo dobrze. Nic nie robiłam, tylko myłam maszynę do śmietany, taką, co to oddziela śmietanę od mleka, centryfuga się nazywa to, i małego Hermanka bawiłam. Miał osiem miesięcy, więc go pilnowałam. Jak oni poszli w pole, to z nim byłam. Ale ta Niemka nie dała za wygraną. Ona uważała, że jej mąż jest na froncie, ona jest samotną Niemką, jej się należą ludzie, którzy będą jej pomagali w gospodarstwie – i z powrotem poszłam do Arbeitsamtu. Przyszedł ten żandarm biedny, może wbrew sobie, zaprowadził mnie znowu do niej. Ale potem już tylko pasłam byki. Chodziłam z bykami na łąkę. Tam je pasłam. Może miałam trochę lepiej potem, po tym wypadku. Tak jakoś dotrwałam do końca wojny…

Czyli wyzwolili panią Rosjanie?

Do tej miejscowości weszli Amerykanie, ale już kilometr dalej byli Sowieci. Ja udałam się do dowództwa amerykańskiego, ale oni nie za bardzo się orientowali w stosunkach, kazali mi czekać. Ja nie chciałam czekać i udałam się na rosyjską stronę. Po prostu przyjechaliśmy linie demarkacyjną na furze. Potem po wielu przygodach trafiłam z powrotem do domu…

(Rozmawiała Małgorzata Brama, Muzeum Powstania Warszawskiego, NCZ! 2015)

REKLAMA