Nowa, młoda „prawica” o ekonomii. Chrześcijaństwo a wolny rynek

REKLAMA

Zamiast wymyślać nowe teorie ekonomiczne, bazujące rzekomo na filozofii chrześcijańskiej, wystarczy sięgnąć do źródeł ekonomii klasycznej, biorącej swój początek w scholastyce. Ostatnio notujemy prawdziwy wysyp nowych nurtów ekonomicznych, które mają być rozwojem nowoczesnej katolickiej nauki społecznej, czyli poszukiwaniem mitycznej trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem. Najpierw powstał portal dystrybucjonizm.pl, bazujący na myśli znanego publicysty G. K. Chestertona. Następnie Klub Jagielloński wydał czasopismo „Pressje”, poświęcone zagadnieniu „ekonomii trynitarnej”, czyli ekonomii opartej na dogmacie Trójcy Świętej. Kierowany miłością bliźniego wziąłem nawet udział w debacie z udziałem redaktora naczelnego tego periodyku, mimo iż z artykułów, które były zawarte w tym numerze, nie zrozumiałem ni krzty. Zresztą nie byłem, jak się okazało, osamotniony. Zawartość pisma – co przyznał z rozbrajającą szczerością prezes Klubu Jagiellońskiego, Marcin Kędzierski – zgodnie oceniono jako „bełkot”. Pojęcie, o co chodzi autorom hipotezy o powstaniu nowej nauki ekonomii, przekroczyło zdolności intelektualne nawet takich tuzów ekonomii popularnej jak Robert Gwiazdowski.

Wolfgang Grassl interpretuje papieży

REKLAMA

A o co chodzi? Koledzy z Klubu Jagiellońskiego znaleźli w sieci tekst amerykańskiego doktora marketingu austriackiego pochodzenia, Wolfganga Grassla, poświęcony encyklice Benedykta XVI „Caritas in veritate”. Jest to dość swobodna interpretacja papieskiej wypowiedzi. Wszyscy, którzy czytali choć raz jakiekolwiek dzieło Josepha Ratzingera – „Wprowadzenie do chrześcijaństwa”, „Eschatologię” czy najnowszą trylogię o Jezusie Chrystusie – wiedzą, że Ratzinger jak na teologa tej rangi pisze prostym, zrozumiałym dla przeciętnego czytelnika językiem. Taka też jest owa encyklika, w której, w dużym skrócie, papież przypomina najważniejsze przykazanie chrześcijaństwa – przykazanie miłości – i rzuca kilka ogólnych refleksji dotyczących organizacji gospodarczej współczesnego świata opatrzonych autorskim komentarzem, np. o zbytniej ochronie wiedzy przez państwa bogate, nadmiernych cłach czy niewydolności systemów opieki zdrowotnej. To, co zrobił jednak z interpretacją papieskiego tekstu Grassl, w swej kreatywności jest rzeczywiście godne doktora marketingu! Autorska interpretacja Amerykanina wieszczy powstanie nowej nauki ekonomii, a jego artykuł składa się głównie ze wzorów, tabel i wykresów. Możemy np. zapoznać się z „geometrycznym modelem ekonomii obywatelskiej” lub z wykresem „trójkątnej reprezentacji struktury społecznej”. Za moich czasów tego typu teksty nazywano wprost: pseudofilozoficzny bełkot. Celowo nie używam tu słowa grafomania, bo w dobie internetu 90 proc. publikowanych tekstów ma charakter grafomański. Ów tekst Grassla autorzy „Pressji”
uznali za „wizjonerski” i na jego kanwie zaczęli sobie używać. Na moje pytanie, skąd rozeznanie, że ów autor otrzymał łaskę wizjonerstwa w tworzeniu nowego nurtu – ekonomii trynitarnej, Marcin Kędzierski odparł, że Grassl został wybrany przez papieża na interpretatora jego encykliki. Świadczy to chyba nie tylko o oderwaniu się redaktorów periodyku od rzeczywistości, ale o kompletnej nieznajomości zasad tworzenia oraz odczytywania dokumentów tworzonych przez hierarchów Kościoła. Nie będę przytaczał tutaj innych tekstów poświęconych temu zagadnieniu, aby nie zanudzać Czytelników.

Karkołomne figury intelektualne

Problem w tym, że autorzy najwyraźniej mylą pojęcia „gospodarka” (ang. economy) i „ekonomia” (economics). Chcą dyskutować o organizacji współczesnej gospodarki tak, aby w swej istocie była bardziej sprawiedliwa i służyła wszystkim obywatelom, co w swym założeniu jest jak najbardziej słuszne i godne pochwały. Jednak wpadają w postmodernistyczną pokusę i chęć zaistnienia poprzez szokowanie, wymyślanie karkołomnych figur intelektualnych – co widać w innych numerach redagowanego przez nich pisma („Zabiliśmy proroka” – to o Janie Pawle II – czy „I love lewica”). Postmodernizm wynikł także w dyskusji, gdy usłyszałem, że współcześnie nie ma znaczenia, czy ekonomia jest prawicowa, czy lewicowa, lub gdy mój polemista machał mi przez nosem książką krytykującą globalizację, a wydaną przez lewacką „Krytykę Polityczną”. Jak rozumiem, oba środowiska są sobie bliskie, skoro – jak przyznał jeden z członków redakcji „Pressji” – wspólnie podpisały list przeciwko zmniejszeniu państwowych dotacji dla tego typu wydawnictw.

Wracając do sedna: moja stara szkoła filozoficzna, ale przecież nie aż tak stara – jestem niewiele, może 5 czy 10 lat starszy od tych chłopaków – nakazywała mi w razie konieczności wyjąć z kieszeni brzytwę Ockhama i nie mnożyć niepotrzebnych bytów. Tak więc zamiast silić się na oryginalność i wymyślać jakieś teksty, których normalny człowiek nie jest w stanie zrozumieć, może warto sięgnąć do źródeł? Pomijam już fakt, że nawet wtedy należy używać języka czytelnego – gdy po raz pierwszy zjawiłem się w redakcji „Rzeczpospolitej”, szef działu powiedział mi: „Pisz tak, żeby zrozumiał cię każdy idiota”.

Ekonomia późnoscholastyczna

Takim pierwotnym źródłem dla chrześcijanina jest właśnie scholastyka, a dla chrześcijańskiego ekonomisty – ekonomia późnoscholastyczna. Szkoła z Salamanki, której przedstawicielami byli jezuici, dominikanie i franciszkanie z Półwyspu Iberyjskiego. Aby zrozumieć przemiany ówczesnego świata – rozwój kapitalizmu, merkantylizmu, pojawienie się nowych instrumentów finansowych, wskutek wielkich wypraw geograficznych, inspirowanych teorią kulistości globu – właśnie wtedy podjęli oni próbę zdefiniowania prawideł rządzących gospodarką. I tak okazało się, że cena sprawiedliwa to cena rynkowa. Cena zależy od rzadkości dobra. Kto nakłada wysokie podatki, otrzymuje je od nielicznych. Król nie powinien wydawać więcej, niż posiada w skarbcu. Jeśli zakonnik zarządza cudzymi dobrami, robi to mniej racjonalnie niż gdy rządzi się swoim majątkiem itd. To są źródła ekonomii klasycznej, takiej jaką znamy po dziś dzień. Nauka ekonomii się nie zmienia, tak jak nie zmieniają się prawa fizyki czy reguły matematyki, choć oczywiście ta analogia do celów publicystycznych jest nieco naciągana.

Właśnie dlatego Instytut Globalizacji w tym roku wyda klasyczne dzieło z zakresu ekonomii scholastycznej „O pieniądzu. Ekonomia późnoscholastyczna”, którego autorami są dwaj jezuici: Luis de Molina SJ, Juan de Mariana SJ oraz Martín de Azpilcueta.

Ale nie tylko należałoby czytać scholastyków, których dzieła są trudno dostępne i przeważnie po łacinie, która jak wiemy odeszła do lamusa. Gdy wczytać się w dzieła współczesnych papieży, można odnaleźć w nich wiele interesujących fragmentów. Co papieże mówią o zysku? Jan Paweł II w encyklice „Centesimus annus” pisał: „Kościół uznaje pozytywną rolę zysku jako wskaźnika dobrego funkcjonowania przedsiębiorstwa. (…) Zysk nie jest jedynym regulatorem życia przedsiębiorstwa; obok niego należy brać pod uwagę czynniki ludzkie i moralne, które z perspektywy dłuższego czasu okazują się przynajmniej równie istotne dla życia przedsiębiorstwa”. Podczas gdy Jan Paweł II zdaje się mówić, że zysk jest dobry, jeśli służy człowiekowi, Benedykt XVI pyta głębiej – jak zysk został osiągnięty i jak służy człowiekowi: „Zysk jest pożyteczny, jeśli jako środek skierowany jest do celu nadającego mu sens zarówno co do tego, jak go uzyskać, jak i do tego, jak wykorzystać. Wyłączny cel zysku, jeśli został źle osiągnięty i jeśli jego ostatecznym celem nie jest dobro wspólne, rodzi ryzyko zniszczenia bogactwa i tworzenia ubóstwa” – pisze Ojciec Święty w „Caritas in veritate”.

Dla prawidłowego odczytania słów papieży nie trzeba tworzyć kolejnej gałęzi ekonomii. Tym bardziej że koledzy z Krakowa mają bardzo duży problem ze zrozumieniem, jak w ogóle funkcjonuje gospodarka. Dla ukazania patologii wolnego rynku Marcin Kędzierski w tekście „Ekonomia trynitarza” posłużył się przykładem, gdy sąsiad zmuszony do wyjazdu za granicę zmuszony jest sprzedać mienie i wykorzystujemy ten fakt, kupując jego auto za pół ceny. Pisze też, że redukcja płac prowadzi do redukcji człowieka (to już podejście ultralibertariańskie – człowiek jest wart tyle, ile zarabia?). Zastanawia się także, czy wolny rynek jest wolny, skoro ludzie czują się na nim zniewoleni. Są to jednak wyłącznie subiektywne opinie, bez logicznej argumentacji, za to pełne szlachetnego moralizatorstwa i pobożnych ilustracji. Taka postawa nie ma nic wspólnego ani z chrześcijaństwem, ani z nauką ekonomii.

Chrześcijaństwo zasadniczo nie zajmuje się ekonomią, Chrystus wzywa nas do odrzucenia dóbr doczesnych jako utrudniających zbawienie duszy. Do sprzedania wszystkiego i pójścia za Zbawieniem, do nieopierania się złu: oddania szaty ubogim, nieprawowania się w sądach o swoje, co przystoi jedynie poganom, pozbycia się wdowiego grosza i oddaniu cezarowi, co cesarskie. Więc nie mieszajmy chrześcijaństwa z ekonomią, tworząc postmodernistyczne hybrydy słowne. Jeśli ktoś chce pokazać, że jest dobrym chrześcijaninem, ma do tego okazję w każdej chwili. Uczmy się ekonomii w praktyce. Jak rozumiem, niechęć do wolnego rynku wynika przeważnie z braku funkcjonowania w warunkach rynkowych. Gdy ma się zapewnione państwowe dotacje bez względu na to, co się drukuje, wtedy nacisk idzie na nieposkromioną fantazję. Gdyby jednak koledzy kierowali się regułami zysków i strat przy przygotowywaniu kolejnych numerów pisma, kalkulowaliby, o czym pisać, a o czym nie. Obawiam się, że z tego typu wpadką rynek rozprawiłby się bezlitośnie. A tak można w komfortowych (ale czy sprawiedliwych?) warunkach ubolewać, że czytelnicy nie zrozumieli, co autor miał na myśli…

REKLAMA