Kościół też się uzależnia od UE?

REKLAMA

Któż nie słyszał w Polsce o „słynnych” dotacjach Unii Europejskiej, po które mogą wystąpić niemal wszyscy? Od lat mówi się o pieniądzach dla rolników, przedsiębiorców, jednostek państwowych, samorządów, organizacji społecznych, charytatywnych i kulturalnych. UE jest przedstawiana niczym róg obfitości, z którego ma starczyć dla każdego.

A że nie starcza? To już nie jest takie istotne. Ważne, by powstał i utrzymywał się w umysłach ludzi myślowy przekaz: „Unia robi nam dobrze”. Ów przekaz jest często wzmacniany stosowną tablicą informacyjną, że np. taki a taki projekt w gminie X powstał dzięki środkom UE albo że na określoną imprezę pieniądze wyłożyła Unia Europejska etc.

REKLAMA

Ale zachodzi również zjawisko – może nawet jeszcze bardziej niebezpieczne – swoistego uzależniania się danego podmiotu wnioskującego o środki finansowe od Brukseli. Trudno przecież źle mówić o instytucji, która daje pieniądze. Trudno tę instytucję nawet publicznie skrytykować (co najwyżej wypada pochwalić, a później zalecić potrzebę reformy w określonym obszarze – „reforma” to takie modne słowo, które przemawia do mas). Choćby dlatego, że w przyszłości można już pieniędzy nie dostać – niezależnie od tego, jak dobrze zostaną wypełnione wnioski i jakie firmy konsultingowe pomogą je zapełnić treścią.

Proces ten jest tym bardziej niebezpieczny, że dotyczy także Kościoła, który zabiega o pieniądze uniopodatników. Jak poinformował niedawno ekonom Konferencji Episkopatu ks. Jan Drob, Kościół katolicki w Polsce występuje o unijne pieniądze, realizując różnego rodzaju projekty: konserwację zabytków, przedsięwzięcia charytatywne, edukacyjne, działalność społeczno-kulturalną etc. Ma zresztą prawo wnioskować po mamonę z Brukseli. Taki sam proces występowania o pieniądze odbywa się zresztą wobec organów państwa i samorządów.
Kościół powoli nabiera doświadczenia na polu funduszy UE. Na razie przedmiotem weryfikacji są wnioski z niektórych diecezji: białostockiej, legnickiej, lubelskiej, opolskiej i siedleckiej, a także zgromadzeń zakonnych. Część wniosków już została rozpatrzona pozytywnie. Dla wielu parafii czy zakonów poważnym problemem jest zabezpieczenie wkładu własnego, co jest warunkiem występowania o dotacje unijne.

Pośród różnego rodzaju projektów Kościół stara się również o pieniądze z Brukseli przeznaczone na aktywizację wsi. Ks. Drob w wywiadzie dla PAP przypomniał, że na wielu obszarach Kościół stanowi centrum życia społeczności lokalnej. Wydaje się więc normalne, iż występuje po pieniądze przeznaczone dla obszarów wiejskich – przy tym w zmaganiach po unijne dotacje musi wygrać konkurencję z instytucjami świeckimi.

W ten sposób Kościół – podobnie jak wiele stowarzyszeń, fundacji, organizacji, uzależnia się od UE. I to nawet nie chodzi tyle o pieniądze, nad którymi pieczę sprawuje Bruksela, ile o stosowny poziom admiracji i akceptacji, jaki wypada wyrażać w zamian wobec instytucji wspólnotowych (a na tym Unii zależy najbardziej; utrwalanie w społeczeństwie akceptacji dla Brukseli niezwykle ułatwia budowę federacyjnego mega-państwa).

Odbywa się to w duchu reguły wzajemności, której funkcjonowanie opisał Robert Cialdini w znanej książce „Wywieranie wpływu na ludzi”. Nazwał ją „jednym z najsilniejszych narzędzi wpływu społecznego”. Zasada ta stwierdza, że zawsze winniśmy się starać odpowiednio odwdzięczyć ludziom, którzy wyświadczyli nam jakieś dobro. Poczucie zobowiązania jest tak silne, że potrafimy spełnić cudze prośby, których bez tego poczucia nigdy byśmy nie spełnili. Cała sztuka – zwłaszcza gdy wykorzystuje się regułę do manipulacji – polega na wywołaniu w nas poczucia zobowiązania…

W tym kontekście pieniądze publiczne, po które mogą wystąpić różnego rodzaju organizacje i instytucje, kuszą. Są jak haczyk. Jeśli ktoś go połknie, w zasadzie jest już niemal złapany. Trudno przecież sobie wyobrazić np. fundację wnioskującą do Ministerstwa Pracy o pieniądze na realizację „szczytnego programu społecznego”, by publicznie głosiła potrzebę likwidacji tegoż resortu. Prywatnie jej członkowie mogą sobie nawet tak myśleć („dają, to trzeba brać”), mogą nawet w porywie szczerości głosować na ugrupowanie polityczne, które ma tego rodzaju postulat w swoim programie, ale sami publicznie będą milczeć. Nie będą przecież postępować wbrew instynktowi samozachowawczemu. Nie będą się odcinać od źródełka pieniędzy, które umożliwia im działalność. A jeśli są wyjątki od tej reguły, to w całym systemie są to niewiele znaczące… wyjątki.

Jeśli diecezje, parafie, zakony czy organizacje charytatywne typu Caritas występują po pieniądze UE, to doprawdy trudno oczekiwać z ich strony podważenia zasadności funkcjonowania Unii Europejskiej w jej obecnym superinterwencjonistycznym wymiarze. Podobnie jak to się ma w stosunku do modelu państwa czy samorządu opartego na wszechobecnym fiskalizmie. Co innego konserwatywne tematy, do których wszyscy się już przyzwyczaili, typu aborcja, eutanazja albo „małżeństwa homoseksualne”. Tu Kościół głosi swój sprzeciw, wspierając tych polityków, którzy podzielają jego naukę.

Ze świecą natomiast trzeba szukać „wolnorynkowego” księdza, który publicznie twierdzi, że funkcjonowanie Unii Europejskiej (czy państwa polskiego) oparte jest na złamaniu podstawowych zasad moralnych i prawa naturalnego – szacunku dla własności i wolności. Jaki duchowny będzie krytykował rozbudowaną do niebotycznych rozmiarów redystrybucję dochodu wypracowanego przez ludzi, jeśli jego parafia czy organizacja charytatywna „żyje” m.in. z pieniędzy przekazywanych przez organy publiczne?

Ci, którzy są decydentami środków unijnych (czy pochodzących od polskich podatników), dadzą Kościołowi trochę pieniędzy, przełykając nawet z jego strony pigułkę oskarżeń o promowanie moralnego „postępu”. Bruksela uzyskuje dzięki temu wpływowego sojusznika, który wpisuje się w ten sam pożądany nurt myślenia: Unia – tak, wypaczenia – nie.

REKLAMA