W refleksji nad komunizmem większość ludzi koncentruje się przede wszystkim albo na zagadnieniu władzy w tym systemie, czerpiąc satysfakcję z nabytej umiejętności poruszania się między różnymi frakcjami w partiach komunistycznych albo na makabrycznym aspekcie komunizmu, który obserwatorowi nie przygotowanemu do takich rewelacji i takich widoków, rzeczywiście może zapierać dech.
Znacznie mniej osób zwraca natomiast uwagę na istotę komunizmu, na którą przede wszystkim składa się gwałtowna zmiana stosunków własnościowych. Można powiedzieć, że zarówno specyficzny charakter władzy politycznej w ustroju komunistycznym, jak i towarzyszący mu terror, są pochodną owych gwałtownych zmian stosunków własnościowych.
Polegają one bowiem na likwidacji własności prywatnej, to znaczy – na jej konfiskacie na rzecz „społeczeństwa”, w imieniu którego zarządzanie nią przechwytuje biurokratyczny aparat komunistycznego państwa, dobierany z kolei przez partię komunistyczną na zasadzie kooptacji spośród tych, którzy złożą dowody lojalności zarówno wobec partii, jak i głoszonej przez nią ideologii.
Jest rzeczą oczywistą, że właściciel, który wbrew swojej woli utracił własność, zwłaszcza w sposób gwałtowny, będzie starał się ją odzyskać wszelkimi sposobami, wysilając w tym celu cala swą energię i pomysłowość. Partia komunistyczna zdaje sobie z tego doskonale sprawę i dlatego od samego początku posługuje się terrorem, by przy jego pomocy wybić wszystkim z głowy marzenia o – jak to się mówi – „cofnięciu koła Historii”
Koncepcja sprawiedliwości w komunizmie
Partia komunistyczna, a zwłaszcza jej ideowy trzon, działa bowiem w poczuciu misji zaprowadzenia i utrwalenia tak zwanej sprawiedliwości społecznej. Warto zwrócić uwagę, że komunistyczna koncepcja sprawiedliwości jest bardzo ambitna i oznacza idealny stan stosunków społecznych.
Ma to oczywiście swoje konsekwencje, bowiem z chwilą osiągnięcia takiego ideału jakiekolwiek zmiany są niepożądane. Każda zmiana stanu idealnego siłą rzeczy musi oznaczać jego pogorszenie, jako że ze szczytu wszystkie drogi prowadzą w dół.
Dlatego też społeczności komunistyczne i komunistyczne państwa sprawiają wrażenie skostniałych nawet wtedy, kiedy dla większości nie tylko rządzonych ale nawet rządzących absurd rozwiązań ustrojowych staje się oczywisty.
Formuła tego idealnego stanu, nazywanego sprawiedliwością społeczną brzmi: od każdego według jego możliwości, każdemu – według potrzeb. Koniecznym warunkiem praktykowania tak pojmowanej sprawiedliwości jest znajomość zarówno potrzeb, jak i możliwości.
Ale o ile znajomość potrzeb osiągnąć stosunkowo łatwo, bo każdy człowiek może swoje potrzeby określić samodzielnie, chociaż i wtedy pojawia się pytanie, czy takie deklaracje przyjmować bezkrytycznie czy też jakoś je weryfikować, to już z możliwościami sprawa wygląda gorzej. Człowiek sam nie zdaje sobie sprawy z własnych możliwości, a cóż dopiero – z określenia możliwości innych?
Zatem określenie możliwości staje się bardzo trudne zwłaszcza, że większość ludzi, a może nawet wszyscy, mają naturalną skłonność do zaniżania swoich możliwości zwłaszcza wtedy, gdy na podstawie takich deklaracji mają być ustalone ich zobowiązania.
Tymczasem dla praktykowania sprawiedliwości społecznej zarówno potrzeby, jak i możliwości powinny być dokładnie znane, bo w przeciwnym razie cala ta koncepcja przestaje mieć sens. Dlatego też pojawia się konieczność autorytetu, którego orzeczenia zarówno co do potrzeb, jak i przede wszystkim – co do możliwości, będą przyjmowane powszechnie i bez zastrzeżeń, to znaczy – bez dyskusji.
Oznacza to, że zarówno o możliwościach, jak i potrzebach, decyduje władza polityczna, bo tylko jej decyzje mogą być przyjmowane powszechnie i bez zastrzeżeń. Okazuje się zatem, że sprawiedliwość społeczna może być praktykowana wyłącznie w warunkach braku wolności, że można albo myć ręce, albo myć nogi, ponieważ nie jest możliwe jednoczesne zażywanie i wolności i sprawiedliwości.
Jest to wniosek paradoksalny, bo przecież zarówno wolność jak sprawiedliwość mają charakter wartości jednoznacznie pozytywnych. Cóż z tego jednak, kiedy okazuje się, że wykluczają się one wzajemnie? Dlatego, o ile dotąd trwają spory, czy w ustroju komunistycznym udało się zaprowadzić sprawiedliwość społeczną, czy nie, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że wolność została tam zamordowana i to już od samego początku.
Nie było to w dodatku następstwem jakiegoś błędu czy – jak to mówiono – „wypaczenia”, tylko nieuniknionym rezultatem przyjętej w komunizmie koncepcji sprawiedliwości, na użytek której dokonano nie tylko likwidacji własności prywatnej, nie tylko zamordowania wolności poprzez wprowadzenie totalitarnej władzy posługującej się terrorem jako podstawową metodą rządzenia, ale rownież – poprzez zmiany kulturowe, polegające na deprawacji kultury, której podstawowym celem było uzasadnianie zarówno komunistycznego porządku ekonomicznego, jak i politycznego.
Zatem również wychodzenie z komunizmu dokonuje się zarówno w aspekcie ekonomicznym i politycznym, jak i kulturowym.
Aspekt ekonomiczny
Hierarchia społeczna w komunizmie była w zasadzie zdeterminowania miejscem w hierarchii politycznej. Wyjątki, jakim był np. Stefan kardynał Wyszyński, Prymas Polski, cieszący się pozycją najwyższego autorytetu moralnego i duchowego przywódcy narodu, tylko potwierdzały tę regułę.
Z miejscem w hierarchii politycznej związany był również poziom zamożności, wynikający nie tylko z oficjalnego udziału w dochodzie narodowym, ale – a w okresie pogłębiającego się kryzysu ekonomicznego – również w postaci łatwiejszego dostępu do deficytowych dóbr materialnych i usług.
Na przykład funkcjonariusze partyjni i państwowi, zwłaszcza wyższego szczebla, nie musieli ani stawać w kolejkach po towary codziennego użytku, ponieważ korzystali z sieci specjalnych sklepów, tzw. sklepów za żółtymi firankami, ani oczekiwać w kolejce na operację, co było udziałem zwykłych śmiertelników.
W związku z tym, kiedy po spotkaniu Michała Gorbaczowa z prezydentem Ronaldem Reaganem w 1985 roku w Genewie, kiedy to Gorbaczow zadeklarował, iż Związek Radziecki uznał się za pokonanego w zimnej wojnie i teraz trzeba po tym wszystkim w Europie posprzątać, w krajach komunistycznych tamtejsza elita podjęła przygotowania do zajęcia odpowiadającej jej aspiracjom pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych.
Wiadomo było bowiem, że wycofanie się imperium sowieckiego ze Środkowej Europy pociągnie za sobą zmianę ustroju w państwach tego regionu, a w nowym ustroju o pozycji społecznej nie będzie już decydowała znajomość Lenina na wyrywki i miejsce w aparacie władzy, tylko raczej stan posiadania.
Dlatego też, już od połowy lat 80–tych, wprawdzie jeszcze oficjalnie socjalizm pozostawał najlepszym ustrojem na świecie, ale już wokół przedsiębiorstw państwowych zaczęły powstawać spółki nomenklaturowe.
Dlatego „nomenklaturowe”, bo nie każdy mógł do nich przystąpić, tylko członkowie komunistycznej nomenklatury. Chodzi o to, że w każdej gminie, województwie i wreszcie – w państwie, obsadzenie pewnych stanowisk publicznych, a także – jak to się mówiło w komunizmie – w „administracji gospodarczej” – wymagało zatwierdzenia przez stosowny komitet partii; albo gminny, albo wojewódzki, albo Centralny.
W żargonie partyjnym nazywało się to, że te stanowiska są „w nomenklaturze” albo komitetu gminnego, albo wojewódzkiego, albo Centralnego, zaś ludzi, którzy te stanowiska zajmowali, nazywano „nomenklaturą”. I tylko członkowie tej „nomenklatury”, a wiec dyrektorzy i członkowie zarządu przedsiębiorstwa, sekretarze partii, wyżsi oficerowie milicji i aparatu bezpieczeństwa, wojskowi, prokuratorzy albo ich żony, mogli praktycznie uczestniczyć w tych spółkach, chociaż formalnie nie było ograniczeń prawnych.
Typowa spółka nomenklaturowa z jednej strony monopolizowała zaopatrzenie przedsiębiorstwa państwowego w surowce, materiały i energię, a z drugiej – sprzedaż wyrobów gotowych, przechwytując od przodu i od tylu cały zysk przedsiębiorstwa, w którym zostawała bezradna załoga i trochę dymu. Praktycznie wyglądało to tak, że dyrektor przedsiębiorstwa zawierał z samym sobą, jako prezesem spółki nomenklaturowej, odpowiednie umowy.
W ten sposób nomenklatura w ramach przygotowań do powitania nowego ustroju, dokonywała „pierwotnej akumulacji kapitału”, która mogła dokonywać się wyłącznie przez rozkradanie majątku państwowego, bo innego w zasadzie nie było.
Bezradność załogi przedsiębiorstwa i bezradność społeczeństwa gwarantowana była przez „surowe prawa stanu wojennego”, specjalnie w tym celu wprowadzone i utrzymywane. Komunistyczny aparat jeszcze raz posłużył się terrorem, tym razem po to, by sprywatyzować na własną korzyść to, co uprzednio, przy pomocy podobnego terroru, zostało znajconalizowane.
Dzięki temu zabiegowi, nomenklatura komunistyczna okazała się warstwą najlepiej przygotowaną do nowych warunków ustrojowych i z tego tytułu przechwyciła kontrole nad podstawowymi elementami gospodarki kraju.
Ale „surowe prawa stanu wojennego” nie mogły być utrzymywane w nieskończoność. W pewnym momencie trzeba było je uchylić, co oznaczało dopuszczenie konkurencji ludzi spoza nomenklatury. Ludzie ci, w większości rolnicy i drobni przedsiębiorcy, często bardzo zahartowani w walce z przeciwnościami tworzonymi przez komunistyczny aparat władzy, stanowili potencjalne niebezpieczeństwo dla pozycji społecznej nomenklatury. Dlatego też trzeba było niebezpieczeństwo to zażegnać w zarodku.
Tedy w ramach walki z trzycyfrową inflacją, która pojawiła się w roku 1989 na skutek wypuszczenia przez ostatni komunistyczny rząd co najmniej 40 bilionów złotych bez pokrycia na rynek, Sejm, z inicjatywy wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza uchwalił ustawę „o uporządkowaniu stosunków kredytowych”.
Wprowadzała ona tzw. „zmienną stopę oprocentowania kredytów”, niezależnie od zawartych uprzednio umów z bankami. Przewidywała ona, że zamiast, np. 4% rocznie, przewidziane w umowie, bank pobierał 40% miesięcznie! Postawiło to kredytobiorców, którzy stanowili zalążek i nadzieję na polską klasę średnią, z dnia na dzień w stan bankructwa.
Jednocześnie podwyższone zostało niemal do 100% rocznie oprocentowanie lokat złotówkowych w bankach komercyjnych, zaś rząd na ponad rok wprowadził sztywny kurs dolara na poziomie 9,5 tys. złotych (starych). Wskutek tego zagraniczni finansiści wymieniali dolary na złote, lokowali te pieniądze w polskich bankach i po roku, ze stuprocentowym zyskiem, wymieniali je na dolary po tym samym kursie 9,5 tys. złotych. Ocenia się, że w ten sposób w roku 1990 zostało wyssane z Polski około 17 miliardów dolarów.
Po tym uderzeniu polska klasa średnia nie odrodziła się do dnia dzisiejszego, co dobrze ilustruje informacja statystyczna o rozkładzie oszczędności w Polsce. Suma oszczędności wynosi około 500 miliardów złotych, ale pozostaje w dyspozycji około 8% społeczeństwa. Około 60% gospodarstw domowych w Polsce nie ma żadnych oszczędności, a ok. 30 procent jest zadłużonych.
Używając zatem dawnej marksisowskiej retoryki można powiedzieć, że mamy do czynienia w Polsce z tak zwanym kapitalizmem „kompradorskim”, to znaczy – organicznie związanym z aparatem władzy, a zwłaszcza – tajnymi służbami, które stanowiły jego najtwardsze jądro.
Taki charakter ustroju ekonomicznego w Polsce umacnia dodatkowo system prawny. Ustawa o działalności gospodarczej, która weszła w życie 1 stycznia 1989 roku, znosiła fundament socjalizmu realnego w gospodarce, założony w roku 1947 w Polsce przez Hilarego Minca – ówczesnego gospodarczego dyktatora z ramienia Józefa Stalina. Miał on swój ekonomiczny ideał w postaci „planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy”.
W tej koncepcji władza planująca, a więc – władza polityczna, musiała zatem decydować o utworzeniu każdego stanowiska pracy, a więc – bez jej zgody żadne stanowisko, – również najdrobniejsze przedsiębiorstwo, np. warsztat szewski, nie mogło ani powstać, ani działać.
Ustawa o działalności gospodarczej z 1989 roku uchylała tę zasadę, pozostawiając jedynie obowiązek zgłoszenia działalności gospodarczej dla celów podatkowych. Warunek pozwolenia, czyli koncesji na prowadzenie działalności gospodarczej pozostawiono w kilku przypadkach, co było podyktowane względami bezpieczeństwa powszechnego. I tak, koncesjonowany pozostał obrót bronią, amunicją i materiałami wybuchowymi, hurtowy obrót lekarstwami, prowadzenie aptek, prowadzenie agencji detektywistycznych, prowadzenie agencji celnych, obrót spirytusem i wódka itp.
Ale już wkrótce potem liczba koncesji zaczęła narastać i w roku 1999, a więc w 10 lat po wejściu w życie ustawy o działalności gospodarczej, koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia obowiązywały już w 202 obszarach działalności gospodarczej!
Pod osłoną retoryki wolnorynkowej w ciągu 10 lat została przywrócona podstawowa zasada socjalizmu realnego, w rezultacie której w gospodarce polskiej króluje przedsiębiorca kompradorski, to znaczy – uzależniony od aparatu władzy, przede wszystkim – od tajnych służb i aparatu biurokratycznego, który ma władzę ustanawiania monopoli w postaci koncesji i rozdzielania tych przywilejów w zasadzie według swego uznania. Oczywiście towarzyszy temu korupcja i fiskalizm, które dla wielu przedsiębiorczych ludzi nie związanych z aparatem władzy stanowią barierę nie do przebycia.
Dopiero na tym tle można ocenić w pełni próbę zdemontowania tej nieformalnej struktury w postaci programu „IV Rzeczypospolitej”, niezależnie od szczerości intencji jego głosicieli. Wydaje się, że bez tej wstępnej operacji przywrócenie w Polce normalności poprzez ostateczne wyjście z komunizmu, pozbycie się jego pozostałości, nie jest po prostu możliwe.
Aspekt polityczny
W roku 1980 znaczna część polskiego społeczeństwa, może nawet jego większość, zbuntowała się przeciwko partii komunistycznej, która pod naporem tego buntu zaczęła się rozpadać, wytwarzając polityczną próżnię, którą natychmiast zaczęły wypełniać tajne służby wojskowe i cywilne.
To właśnie one przygotowują, przeprowadzają administrują stanem wojennym, pozostając absolutnym hegemonem polskiej sceny politycznej w latach 80–tych. Jak wiadomo, ustrój komunistyczny miał charakter totalitarny, a było to możliwe przede wszystkim dlatego, że tajne służby kontrolowały i nadzorowały zachowania społeczne, a zwłaszcza – wszelkie próby uzewnętrznienia poglądów odbiegających od zatwierdzonych. Nie byłoby to możliwe bez agenturalnej penetracji wszystkich środowisk społecznych.
Więc kiedy w połowie lat 80–tych stało się jasne, przynajmniej dla tajnych służb, że nastąpi ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej i wynikająca stąd zmiana ustroju, a może nawet odwrócenie sojuszów polityczno–wojskowych, podstawową troską tajnych służb, stanowiących najtwardsze jądro totalitarnego systemu, stało się znalezienie listka figowego, który przysłoniłby i przed zagranicą i przed społeczeństwem polskim fakt zajęcia przez odmienioną komunistyczną nomenklaturę czołowej pozycji społecznej politycznej.
Dzięki materiałom ujawnionym przez Instytut Pamięci Narodowej mogliśmy dowiedzieć się o ofercie, jaką ówczesnej władzy za pośrednictwem oficerów Służby Bezpieczeństwa złożył wybitny przedstawiciel jednego z nurtów opozycji demokratycznej w Polsce, Jacek Kuroń.
Oferta ta sprowadzała się do tego, że jeśli władza udzieli dyskretnej pomocy w wyeliminowaniu „ekstremy” z podziemnych struktur, to „my”, czyli środowisko, którego wybitnym reprezentantem był Jacek Kuroń, „w imieniu społeczeństwa” udzieli ludziom dotychczasowej władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej oraz gwarancji zachowania zdobyczy, które nomenklatura właśnie sobie kradnie.
Oferta ta została przyjęta jako fundament umowy „okrągłego stołu” w roku 1989. „Ekstremę”, czyli przeciwników bądź konkurentów politycznych „lewicy laickiej”, a więc środowiska reprezentowanego przez Jacka Kuronia, władza skutecznie wyeliminowała od udziału w „okrągłym stole”, dzięki temu w tych rozmowach w charakterze jedynego reprezentanta całego społeczeństwa wystąpiła w zasadzie lewica laicka, czyli – dawni stalinowcy, którzy w różnych okresach i z różnych powodów zerwali z partią komunistyczną, a nawet wystąpili przeciwko niej, tworząc jeden z dwóch nurtów opozycji demokratycznej w Polsce.
Dlaczego „lewicy laickiej” zależało tak bardzo na wystąpieniu w charakterze jedynego a przynajmniej głównego reprezentanta społeczeństwa?
Lewica laicka rozumowała mniej więcej tak: walczymy z komunizmem, bo komunizm jest zły, ponieważ tłumi każdy przejaw spontanicznej działalności ludzkiej. Ale skoro tak, to komunizm nie jest zły absolutnie, bo wprawdzie tłumi tę dobrą aktywność, ale również i tę złą.
A zdaniem „lewicy laickiej”, w mrocznych zakamarkach duszy narodu polskiego drzemią różne demony, które trzeba trzymać na uwięzi. I dopóki komunizm to wszystko tłumi, no to w porządku. Ale przecież my z komunizmem walczymy i widać, że wkrótce go obalimy. I co wtedy? Wtedy jest ryzyko, że różne demony wydostaną się na powierzchnię, do czego w żadnym wypadku dopuścić nie można.
Podstawową troską „lewicy laickiej” było zatem pytanie, w jaki sposób, już po obaleniu komunizmu, utrzymać te demony na uwięzi. Odpowiedź nastręczała się sama: trzeba porozumieć się z tymi, co tłumili, bo przecież oni umieją to robić. W ten sposób pragnienia „lewicy laickiej” wyszły naprzeciw potrzebie znalezienia listka figowego przez tajne służby i narodziła się idea rozmów okrągłego stołu.
Ale na tym tle widać wyraźnie, że porozumienie okrągłego stołu nie polegało na zwróceniu narodowi polskiemu suwerenności politycznej, a więc możliwości samodzielnego kształtowania form swego życia zbiorowego, tylko – na podziale władzy nad narodem polskim przez obydwie strony umowy okrągłego stołu: bezpieczniaków i „lewicę laicką”.
Te podejrzenia wkrótce potwierdziły się w sposób niezwykle dramatyczny i spektakularny. 4 czerwca 1992 roku, na skutek próby ujawnienia dawnej komunistycznej agentury w strukturach państwa, rząd premiera Jana Olszewskiego został obalony w atmosferze przypominającej zamach stanu przez obydwie strony umowy okrągłego stołu.
Ta koalicja, do której wkrótce dołączyło wielu wyposzczonych działaczy Solidarności, przy akompaniamencie różnych przekomarzań, w zasadzie zgodnie buduje i umacnia opisany wyżej system kompradorski, przedstawiając to jako „modernizację” kraju i „europeizację” tubylczych „Irokezów”.
Aspekt kulturowy
Modernizacja kraju i europeizacja tubylców, podjęta wspólnie i w porozumieniu przez niedawnych totalniaków, występujących teraz w roli nauczycieli i strażników demokracji oraz „lewicy laickiej”, doprowadziła do podziału społeczeństwa na „Jasnogród” i „Ciemnogród”, czyli oświeconą elitę, pochodzącą co prawda wyłącznie z autonominacji, ale bardzo pewną siebie i na ciemne masy, które trzeba ucywilizować, oczywiście na obraz i podobieństwo wspomnianych elit.
Jest to sytuacja niezwykle podobna do tej z lat 40–tych, kiedy to stalinowski „Jasnogród” nieubłaganie walczył z polskim „Ciemnogrodem”, chociaż metody się zmieniły. Dzisiaj nikt już nie wywozi zatwardziałych i nie rokujących nadziei reprezentantów „Ciemnogrodu” na Syberię, bo Polska należy do NATO i Syberia nie jest na razie dostępna, nikt nie pakuje ciemnogrodzian do lochów, nie strzela im w tył głowy, nie zrywa paznokci ani nie wdeptuje w ziemię, skazując na wegetacje na peryferiach społeczeństwa, ale cel, w postaci nieubłaganego Postępu jest cały czas ten sam.
Zmieniają się też personifikacje ideału. Dzisiaj nie jest to już Ojciec Narodów i Chorąży Pokoju (jak podówczas tytułowano Józefa Stalina) ani Paweł Morozow, co to złożył do NKWD donos na własnych rodziców, przyprawiając ich w ten sposób o nagłą śmierć, ale reprezentatywni przedstawiciele tak zwanego społeczeństwa otwartego, którzy na tym etapie dziejowym stanęli w awangardzie nieubłaganego Postępu.
Awangarda nieubłaganego Postępu, jak wiadomo, bezlitośnie walczy ze wstecznictwem, którego istotnym elementem są wszystkie religie, zaś w Polsce – Kościół katolicki. Oczywiście, zgodnie z nauczaniem wiecznie żywego Lenina, wszystko zależy od dziejowego etapu i na przykład na etapie walki z komunizmem, Kościół katolicki był uważany za opokę wolności i praw człowieka.
Ledwo jednak podpisana została umowa „okrągłego stołu” zaraz okazało się, że największym zagrożeniem dla Polski jest „państwo wyznaniowe”, które pragną zaprowadzić katoliccy „ajatollachowie” z polskiego Episkopatu.
Pod wpływem tego strofowania skonfundowani „ajatollachowie” wyrobili sobie odruch powściągliwości przed jakimkolwiek pozorem politycznego zaangażowania, a niektórzy, być może pod wpływem perswazji w wykonaniu dawnych oficerów prowadzących, przeszli nawet na stronę nieubłaganego Postępu, tworząc przyczółek „kościoła otwartego”. Za wyjątkami, które potwierdzają regułę tak się bowiem składa, że im bardziej postępowe poglądy ma duchowny, tym większe prawdopodobieństwo posiadania przezeń w życiorysie agenturalnego epizodu. Nic na to poradzić nie można; nie na darmo komunizm był ustrojem totalitarnym.
Ale „kościół otwarty”, aczkolwiek wychodzi naprzeciw oczekiwaniom nieubłaganego Postępu godzi się na rolę pozarządowej organizacji socjalno–charytatywnej bez jakichkolwiek pretensji do przywództwa duchowego czy moralnego, jednak skażony jest pierworodnym grzechem wstecznictwa, jako organizacja religijna.
Dlatego też „Jasnogród”, forsujący ideologię politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, wysuwa dziś na plan pierwszy hasło „państwa neutralnego światopoglądowo”. Hasło to z pozoru oczywiste, jest jednak bałamutne i to nie dlatego, że w konsekwencjach może być nieprzyjemne dla Kościoła, tylko że względu na to, że jest wewnętrznie sprzeczne. Nie ma i być nie może „państwa neutralnego światopoglądowo”: nie ma takiego zwierzęcia.
Żadne państwo bowiem, dopóki pozostaje państwem, nie może wyrzec się jednej podstawowej funkcji w postaci ustanawiania praw. Nie istnieje państwo, które nie ustanawiałoby praw. Wyobraźmy sobie tedy, że jako państwo, mamy ustanowić kodeks karny, a w nim – określić nasz – czyli państwa – stosunek do kradzieży.
Mamy dwie możliwości: albo zabronić kradzieży pod groźbą kary, albo ją zalegalizować, pozwalając wszystkim by okradali się wzajemnie. Cokolwiek zrobimy, arbitralnie decydujemy, która etyka obowiązuje na terenie publicznym, czy etyka normalna, czy etyka złodziejska.
A skoro tak, to decydując, iż na terenie publicznym obowiązuje konkretna etyka, preferujemy tym samym światopogląd, który tę etykę uzasadnia. O ile bowiem etyka poprzez swoje normy mówi, co jest dobre, a co złe, tzn. np. że kradzież jest zła dlatego zabroniona pod groźbą kary, to światopogląd wyjaśnia, dlaczego jest zła, dlaczego nie powinno się kraść.
Nie może zatem państwo pozostawać „neutralne światopoglądowo”, bo w takim przypadku nie mogłoby ustanowić jakiegokolwiek prawa. Innymi słowy, hasło „państwa neutralnego światopoglądowo” jeśli brać je dosłownie, jest postulatem w istocie antypaństwowym.
Skądinąd jednak wiemy, że głosiciele hasła „państwa neutralnego światopoglądowo” nie tylko nie likwidują państwa, ale umacniają jego biurokratyczne struktury i rozszerzają zakres jego władzy, co widać szczególnie jaskrawo na przykładzie Unii Europejskiej. O co zatem chodzi naprawdę?
Wydaje się, naprawdę chodzi o wyrugowanie z terenu publicznego światopoglądu chrześcijańskiego I zastąpienie go polityczną poprawnością, czyli marksizmem kulturowym. Jest to w gruncie rzeczy walka o kształt cywilizacji, która wprawdzie toczy się również w Polsce, ale oczywiście wykracza poza jej obszar.