Stanisław Michalkiewicz: przeczyszczanie bez „odwetu”

REKLAMA

Wierzcie partii i chodźcie ze mną do lasu. Narwiemy koperwasu w czynie społecznym. To lubię – partia rządzi, naród grzeczny – się słucha”. Tak zaczynał się fragment expose Edwarda Gierka, jakie w dobrym chmielu opracowaliśmy mową wiązaną na restauracyjnych serwetkach z kolegą Marianem Miszalskim. Jestem pewien, że expose premiera Donalda Tuska będzie dłuższe i nudniejsze, chociaż oczywiście w chwili, gdy to piszę, nieznane są żadne szczegóły. Telewidzowie mogli zobaczyć tylko męki twórcze premiera, której pokazała red. Katarzyna Kolenda-Zaleska z TVN, najwyraźniej dopuszczona do większej konfidencji pewnie w celu przekonania opinii publicznej, że premier przygotował dokument samodzielnie, a nie np. pod dyktando generała Czempińskiego. Usłyszeliśmy tylko, że nie będzie „odwetu”.

Ano, jak partia mówi, że nie będzie – to mówi. Zaraz po zaprzysiężeniu nowego rządu, którego ministrowie demonstrowali ostentacyjną pobożność („tak mi dopomóż Bóg!”), w PO zapanowała nerwowa atmosfera. Okazało się bowiem, że Jan Olszewski, nowy przewodniczący Komisji Weryfikacyjnej WSI, nakazał przenieść dokumentację komisji z siedziby kontrwywiadu wojskowego do gmachu Biura Bezpieczeństwa Narodowego, które bezpośrednio podlega prezydentowi. Furia wywołana poczuciem bezradności skłoniła kilku polityków PO do miotania oskarżeń o „złamanie prawa”, a minister Obrony Bogdan Klich nakazał „wszczęcie postępowania” i dopiero zapowiedź premiera Tuska, że wymieni 12 członków tej komisji (zgodnie z ustawą, 12 członków Komisji Weryfikacyjnej mianuje prezydent, a 12 – premier) uspokoiła nastroje na tyle, że Janowi Olszewskiemu zarzucano już tylko „naruszenie obyczajów”. Jak wiadomo, dobre obyczaje nakazują, by bezpieczniacką dokumentacją dysponowała partią zwycięska na zasadzie „zwycięzca bierze wszystko”. Tak w każdym razie sądzili politycy PO, ale Jarosław Kaczyński najwyraźniej uważał inaczej. Zatem wygląda na to, że palec na tym atomowym guziku będą trzymali obydwaj antagoniści.

REKLAMA

O ile w sprawie przejęcia kontroli nad skarbnicą „haków” możliwości nowego rządu okazały się ograniczone, o tyle w innych dziedzinach kuracja przeczyszczająca już się rozpoczęła. Obejmuje ona wszystkie urzędy, ale największa intensywność daje się zauważyć w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, Ministerstwie Obrony Narodowej, Ministerstwie Sprawiedliwości i Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ciemne chmury zbierają się również nad CBA, w którego sprawie wyrok ma wydać posłanka Julia Pitera, właśnie mianowana przez premiera Tuska pełnomocnikiem rządu do walki z korupcją. Wyrok ten ma obejmować również „wnioski personalne”. Wygląda na to, że zbliża się koniec kariery Mariusza Kamińskiego. Wprawdzie art. 6 ustawy o CBA powiada, że jego szef powoływany jest przez premiera „na czteroletnią kadencję”, ale pkt 3 wyjaśnia, ze ta kadencja „wygasa” na skutek śmierci lub… „odwołania”. Skoro zatem nawet premier Kaczyński kierował się zasadą ograniczonego zaufania, to czegóż innego można oczekiwać od premiera Tuska? Na domiar złego inny przepis stanowi, że „ponownie” na stanowisko szefa można być powołanym tylko raz. Zatem wprawdzie jest jeszcze nadzieja powrotu, ale na razie – „żegnajcie mi tymczasem chłopcy i dziewczęta, żegnajcie druhowie i ty, miłości ma!”. Co tu dużo mówić; ustawa o CBA została skonstruowana według leninowskiej zasady: „ufać i kontrolować”.

Oczywiście CBA nie jest wyjątkiem, bo równie intensywna kuracja przeczyszczająca dokonuje się w Ministerstwie Sprawiedliwości. Wydaje się, w związku z tym, że to właśnie ono przejmie obowiązki Ministerstwa Miłości, w związku z czym minister Ćwiąkalski snuje plany odwołania prokuratora Jerzego Engelkinga i rozkręca aferę ze sprzedażą przez PiS zespołu nieruchomości w centrum Warszawy za 34 mln zł. Warto zwrócić uwagę, że min. Ćwiąkalski sprawia wrażenie prawdziwego człowieka renesansu. Po studiach wstępuje do PZPR i pokonując kolejne aplikacje, do wyższych pnie się grządek, ale w 1980 roku, „jak wszyscy”, zapisuje się do Solidarności. Tym łatwiej przychodzi mu potem uzyskanie stypendiów aż dwóch niemieckich fundacji, dzięki czemu staje się prawnikiem na tyle sławnym, że nawet senator Stokłosa czyni mu zaszczyt wyborem na swego obrońcę. Słowem – idealny kandydat na ministra sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska, który zamierza „normalizować” stosunki z Niemcami. Ale i jemu próbuje robić psikusa poseł LiD Jan Widacki, podsuwając szczura w postaci projektu ustawy o oddzieleniu urzędu Prokuratora Generalnego od urzędu Ministra Sprawiedliwości. Wprawdzie Platforma odgrażała się, że to zrobi, ale podobnie odgrażały się i poprzednie zwycięskie partie, no a potem – oczywiście nie oddzielały. Przypuszczam, że i Platforma nie przełamie tej nowej świeckiej tradycji. Postulat ten przypomina w związku z tym anegdotkę Kisiela o polowaniu na zające: myśliwi stoją w linii, wtem z lasu wybiega zając. Podrywają strzelby, ale leśniczy mówi: panowie, to samica, często kotna, my do niej nigdy nie strzelamy. Opuszczają broń, wtem z lasu wyskakuje kolejny zając, a leśniczy mówi: ooo, teraz to co innego; to stary kot, my zawsze do niego strzelamy.

Ale chociaż i min. Ćwiąkalski ma wobec Niemców dług wdzięczności, podobnie jak min. Klich, któremu nogi wyrastają z Instytutu Studiów Strategicznych, finansowanego przez Fundację Adenauera, której fundusze w 95 proc. pochodzą z subwencji rządu niemieckiego – to jednak głównym wykonawcą „normalizacji” z Niemcami po stronie tubylczej został Władysław Bartoszewski. Magdalena Albright uznała go ongiś za drugi obok „drogiego Bronisława” nasz „skarb narodowy”, jak się wydaje – z dwóch powodów: w czasie okupacji W. Bartoszewski pomagał niektórym Żydom, a za komuny jemu pomagali „dobrzy Niemcy”. Na tym potrafił zbudować sobie reputację tęgiego i wpływowego męża stanu, co świadczy, że ma też dryg do autoreklamy. Do „normalizacji” stosunków z Niemcami taka umiejętność jest całkowicie wystarczająca, ale też uświadamia nam, iż min. Radosław Sikorski, najwyraźniej skrępowany przez premiera Tuska aż dwoma kaftanami bezpieczeństwa w postaci mafii „drogiego Bronisława” w MSZ z jednej i Władysława Bartoszewskiego „do specjalnych poruczeń” z drugiej strony, już chyba pogodził się z rolą listka figowego.

W chwili, gdy kończę ten komentarz, dobiegają też końca męki twórcze premiera Tuska, „szlifującego” swoje expose na piątkowe posiedzenie Sejmu. My z kolegą Miszalskim zakończyliśmy Edwardowi Gierkowi jego wierszowane expose słowami: „Do was się zwracam, towarzysze półgłówki: chodźcie za mną, a każdy pysk umoczy w melasie. Kończę, towarzysze. Reszta będzie w prasie”. Ciekaw jestem, jak zakończy swoje expose premier Donald Tusk.

(źródło)

REKLAMA