Mieczysław Ryba: polska polityka zagraniczna

REKLAMA

Spory wśród polskiej warstwy politycznej dotyczą szeregu spraw, koncentrując się nade wszystko na konfliktach personalnych. Na tym tle pojawiła się też kwestia kompetencji co do polskiej polityki zagranicznej. Pomijając mało istotny z punktu widzenia państwa wątek gry międzypartyjnej, warto skupić się na merytorycznych kwestiach. Jedną z najważniejszych spraw jest polska polityka unijna.

Wydaje się, że nasza próba obrony pozycji poprzez zawołanie “Nicea albo śmierć” skończyła się fiaskiem. Postanowienia traktatu reformującego, mocno osłabiające siłę polskiego głosu w UE, z pewnym opóźnieniem, ale jednak wchodzą w życie. Zatem budowa superpaństwa europejskiego pod dominacją Berlina posuwa się naprzód. Do niedawna wydawało się, że Polsce może się udać kumulacja siły państw środkowoeuropejskich w celu równoważenia potęgi Niemiec. Pewne nadzieje pokładano w USA – że te, przejściowo skonfliktowane z Niemcami i Francją, wejdą gospodarczo do środkowej Europy, pomagając jej zjednoczyć się ekonomicznie. Wydaje się, że taki sens mógł mieć polski udział w imperialnych wojnach Ameryki, w szczególności tej w Iraku. Jednakże nadzieje na zbudowanie w krótkiej perspektywie siły politycznej w Europie Centralnej przy wsparciu USA się nie ziściły. Amerykanie wydawali się tym projektem głębiej niezainteresowani. Zatem dziś, z uwagi na nieproporcjonalne możliwości polskiej i niemieckiej gospodarki, nie jesteśmy w stanie prowadzić skutecznej polityki w Europie Środkowej. Możemy co najwyżej podtrzymywać różnorakie kontakty, szczególnie w ramach Grupy Wyszehradzkiej, możemy organizować różne imprezy, jak np. mistrzostwa Europy wspólnie z Ukrainą w 2012 roku. Jednak przelicytować Niemiec nie jesteśmy w stanie. Widać to było wyraźnie, gdy polska dyplomacja szukała gorączkowo wsparcia w naszym sporze z Berlinem o postanowienia traktatu reformującego. Poza Czechami żaden kraj środkowoeuropejski nie ujął się za Polską. Stało się tak, mimo że Warszawa narażała się na międzynarodowe spory w obronie np. Estonii (zob. spór z Rosją o pomnik w Tallinie). Aby głębiej zdiagnozować, dlaczego tak się dzieje, należy przede wszystkim zgłębić, na czym polega mechanizm zarządzania Unią Europejską, w której jesteśmy wraz z większością krajów środkowoeuropejskich.

REKLAMA

Otóż wielu analityków pragnie zrozumieć mechanizmy działania Unii poprzez opis struktury podejmowania tam decyzji czy też poprzez analizę sposobu przepływu pieniędzy. Takie działania intelektualne są z góry skazane na porażkę. Bizantyńska struktura UE jest tak niewiarygodnie skomplikowana, że szczegółowa wiedza co do sposobu jej bytowania niczego nam nie wyjaśni. Jest to niewiarygodny labirynt instytucji, niejasnego prawa i skomplikowanych procedur. Aby zrozumieć cały mechanizm, trzeba nade wszystko znaleźć “głównego płatnika” całego mechanizmu. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że to właśnie Niemcy są “głównym płatnikiem” Unii. Ma tego pełną świadomość nade wszystko ciągnąca niewyobrażalne profity biurokracja brukselska, z Komisją Europejską włącznie. Komisarze doskonale wiedzą, że przy ewentualnym niezadowoleniu “głównego płatnika” szybko mogą zostać uszczuplone ich apanaże, a w przyszłości nawet emerytury. Dlatego ich ucho jest niezwykle wyczulone na sygnały idące z Berlina. A Berlin chce większej koncentracji władzy w Brukseli, pomnożenia siatki instytucjonalno-biurokratycznej Unii, a w perspektywie budowy superpaństwa. Dlatego właśnie każdy krok “pogłębiający” integrację europejską jest popierany przez biurokratów. Biurokraci nigdy nie odważyli się ukarać “głównego płatnika”, nawet jeśli ten notorycznie łamał prawo europejskie (przykład: kilkakrotne przekraczanie dopuszczalnego deficytu budżetowego przez Niemcy i Francję).

Wydaje się, że w nieco podobny sposób działają rządy mniejszych krajów europejskich, szczególnie w Europie Centralnej. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, w którą stronę ten mechanizm zmierza. Wszyscy jednak udają naiwnych, pragnąc do cna wykorzystać możliwości finansowania z budżetu UE różnych swoich inwestycji. Wiedzą, że pieniądze, którymi dysponują, pochodzą w przeważającej mierze od Niemiec. Nikt zatem nie sprzeciwia się Berlinowi w ostrej formie, gdyż wie, że Niemcy w każdej chwili mogą zaprzestać finansowania. Wszyscy wiedzą, iż w polityce nic nie ma za darmo, dlatego sprzedają powoli kolejne atrybuty swojej suwerenności. W zamian mają pieniądze na inwestycje, a dla siebie w przyszłości kariery urzędnicze na europejskich salonach. Cała gra więc toczy się o to, aby “główny płatnik” dał jak najwyższą cenę za kolejny etap budowy superpaństwa. Stąd różnorakie targi i zżymanie się. Cel jest jednak wiadomy.

Polski rząd nie widział możliwości (a być może i nie miał chęci) walki z tym systemem, gdyż ewentualne brukselskie embargo na dotacje dla naszego kraju mogłoby doprowadzić społeczeństwo do buntu, co w systemie demokratycznym żadnej partii nie wyszłoby na dobre. Stąd gra na zwłokę (Nicea jeszcze przez kilka lat oraz wprowadzenie mechanizmu z Joaniny). Kierunek zmian jednak został zachowany. Mimo “demokratycznej” decyzji społeczeństw zachodnich (Francji i Holandii) traktat konstytucyjny wchodzi w UE niejako tylnymi drzwiami (jako tzw. traktat reformujący, niewymagający referendum).

Pytanie, dlaczego na ten mechanizm wykupywania suwerenności nie reagują kraje większe? Otóż polityka niemiecka jest możliwa przy współdziałaniu z Paryżem. Francuzi mają w tej układance zapewnione swoje interesy w basenie Morza Śródziemnego i dzielą się z Niemcami władzą w UE. Brytyjczycy są w UE na warunkach suwerennych. Mają dostęp do unijnego rynku i posiadają pełne prawo izolowania się od niekorzystnych z ich punktu widzenia rozwiązań instytucjonalnych prowadzonych w ramach procesu “pogłębiania integracji”. Zatem powstrzymać niemiecki pochód wewnątrz UE mogłaby co najwyżej Francja. Francja Sarkozy’ego dystansuje się nieco od Berlina, widzi coraz bardziej zagrożenie idące ze wschodu. Jeżeli w przyszłości chciałaby podjąć grę na osłabienie Niemiec w Unii, moglibyśmy jako państwo mieć w Paryżu sojusznika. Wydaje się jednak, że nie jest to jeszcze ten czas.

W tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem w dzisiejszej grze wewnątrz Unii wydaje się po prostu próba ucieczki spod noża niemieckiego. Polska mogłaby na razie iść drogą brytyjską, żądając, przy kolejnych próbach centralizacji UE, przywilejów analogicznych do tych, jakie na Wielka Brytania. O tym, że jest to chociaż częściowo możliwe, świadczy nasza wspólna z Brytyjczykami deklaracja w sprawie nieprzyjmowania Karty Praw Podstawowych. Oczywiście, kontynuując w przyszłości taką postawę, stracimy część unijnych dotacji, ale o wiele większą stratą będzie niszczenie kolejnych przestrzeni polskiej suwerenności. Powtórzę: gdyby Francuzi zechcieli podjąć z Niemcami rywalizację, należałoby i tu szukać polskiej szansy. A wszystko po to, aby zapewnić Polsce potrzebny czas na wzmocnienie gospodarcze tak, aby móc spróbować w przyszłości zbudować w Europie Środkowej koalicję państw zdolnych obronić swoją suwerenność i zdolnych budować jedność europejską na innej, łacińskiej (a nie bizantyńskiej) podstawie.

(źródło)

REKLAMA