Stanisław Michalkiewicz: koniec świata na smutno i na wesoło

REKLAMA

W wierszu opisującym koniec świata Czesław Miłosz kładzie nacisk na zwyczajność sytuacji. Nikt końca świata nie zauważa; wszystko toczy się, jak gdyby nigdy nic, „a którzy czekali gromów i błyskawic są zawiedzeni” i pewnie myślą, że koniec świata został odwołany. Tymczasem nic podobnego; koniec świata właśnie się rozpoczął i dobiegnie końca, ale oczywiście nie natychmiast, tylko w swoim czasie. Co ma się stać, to się stanie.

Podobnie jest w Polsce 13 grudnia 2007 roku. Dzień jak co dzień, na ulicach nie widać ani przygnębienia, ani podniecenia. Tylko przed domem Wojciecha Jaruzelskiego w Warszawie pikietują grupki oskarżycieli i obrońców generała; jedni zarzucają mu, że 13 grudnia 1981 roku dopuścił się zdrady narodowej, podczas gdy obrońcy utrzymują, że uratował naród przed przyjaciółmi. Wprawdzie naukowcy z IPN utrzymują, że nie ma dokumentów, które wskazywałyby, że przyjaciele szykowali się do udzielenia nam bratniej pomocy, ale przecież mogliby udzielić nam jej i bez dokumentów, więc absolutnej pewności co do tego nie ma.

REKLAMA

Otwarta pozostaje natomiast kwestia, czy uratował nas przed masakrą Wojciech Jaruzelski, czy samiśmy się uratowali, nie stawiając oporu? Bo wbrew propagandzie stanu wojennego, Solidarność absolutnie nie planowała nie tylko przejęcia władzy siłą, ale nawet zbrojnego oporu w razie użycia siły przez władze. Nie było armat, ani prochu, więc 13 grudnia 1981 społeczeństwo odniosło kolejne moralne zwycięstwo. Bo gdyby stawiło opór, to co zrobiłby wtedy generał Jaruzelski? Nie ulega wątpliwości, że utopiłby go we krwi, tak samo, jak i przyjaciele, przed którymi niby to nas uchronił. Krótko mówiąc, żadnej zasługi generał w tym nie ma; jeśli komukolwiek mamy cokolwiek zawdzięczać, to tylko sobie, żeśmy nie zdobyli się na odwagę desperatów i nie ruszyli z gołymi rękami na czołgi.

Więc i teraz, 13 grudnia 2007 roku dzień jest jak co dzień, chociaż ta data może w historii Polski okazać się przełomowa. Oto polski premier Donald Tusk i polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, w obecności polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego podpisali w Lizbonie Traktat Reformujący Unię Europejską, zwany odtąd Traktatem Lizbońskim. Podpisanie tego traktatu uruchamia procedurę ratyfikacyjną, która – zgodnie z Deklaracją Berlińską – powinna zakończyć się do roku 2009. Wtedy to na arenie międzynarodowej pojawi się nowe państwo – europejskie imperium pod nazwą Unii Europejskiej, którego władzy Polska zostanie poddana. Zatem koniec świata, rozumiany jako uruchomienie procesu, który według wszelkiego prawdopodobieństwa zakończy się utraceniem przez Polskę niepodległości państwowej, właśnie się rozpoczął. Naród jakby tego zupełnie nie zauważył; krząta się wokół codziennych spraw, jak gdyby nigdy nic. Jedynie grupki młodzieży, nie wiadomo, czy szczerze, czy tylko na pokaz, demonstrują żałobę z powodu traconej niepodległości i przepraszają tych, którzy kiedyś w jej obronie walczyli i zginęli.

Traktat Lizboński jest zredagowany nader eufemistycznie, żeby Boże broń nie wywołać wrażenia, jakoby zmieniał oblicze Europy. Nie tylko ukrył prezydenta i ministra spraw zagranicznych nowego imperium pod skromnymi tytułami komisarzy, nie tylko zrezygnował z flagi, godła i hymnu Unii, że to niby „wszyscy ludzie będą braćmi” – i tak dalej, ale nawet za swój fundament przyjął „zasadę przekazania” – że to niby Unia będzie miała tylko tyle kompetencji, ile zechcą przekazać jej państwa członkowskie. Sugeruje to, że w nowym imperium wszyscy wygrają i wszystkim należeć się będzie nagroda; i państwa członkowskie – bo przecież to one będą decydowały, jakie kompetencje przekazać, a więc zachowają suwerenność – i Unia, która w ramach przekazanych kompetencji też będzie suwerenna.

Ale szczegółowe postanowienia nie pozostawiają wątpliwości, że punkt ciężkości władzy będzie nieubłaganie przesuwał się ku Unii, a państwa członkowskie mogą zostać praktycznie pozbawione nawet „prawa wychoda”, czyli odłączenia się od Unii, gdyby taki pomysł przyszedł im do głowy. Na razie jednak nikt o tym nie myśli; prezydent Kaczyński wyraził radość, a marszałek Komorowski już nie może wytrzymać i proponuje, by Polska ratyfikowała Traktat Lizboński jako pierwsza, składając w ten sposób świadectwo swego neofickiego zapału. Najwyraźniej suwerenność państwowa stanowi dla marszałka Komorowskiego brzemię nazbyt wielkie i zgryzotę nieznośną.

Wprawdzie naród przyjął podpisanie Traktatu bardzo spokojnie, ale na wszelki wypadek nie planuje się przeprowadzenia referendum. Trochę szkoda, nie tylko z tego powodu, że w myśl art. 4 konstytucji suwerenem w Polsce jest naród, więc tylko on mógłby ewentualnie wyrzec się suwerenności, ale również i z tego, że mielibyśmy niezłe widowisko, kiedy wszystkie autorytety moralne uwijałyby się jak w ukropie, przekonując, że suwerenność polityczna i niepodległość państwowa nie są nam już potrzebne, a poza tym wcale jej nie utracimy, przeciwnie – jeszcze bardziej je umocnimy, że musimy Traktat ratyfikować, bo co pomyślą sobie o nas w Paryżu – i tak dalej. Oczywiście końcu świata by to nie zapobiegło, ale byłby on nieco weselszy, a w tej sytuacji nie jest to przecież bez znaczenia.

(źródło)

REKLAMA