Św. Mikołaj istnieje! Dobroczynność najlepszych

REKLAMA

Niedawno, po dogłębnych badaniach, Ralf Sommerfeld i jego zespół z Instytutu Maxa Plancka w Niemczech ogłosili, że „plotki są bardziej potężne niż prawda”. No to poplotkujmy o św. Mikołaju, aby udowodnić prawdę jego istnienia. Boże Narodzenie 1961 r. w Oakville, czyli Dębowym Siole w amerykańskim stanie Connecticut. Ciocia Dzidzia i jej mąż Lonio
przechodzą czarną godzinę. Ich współmieszkaniec wycofał pieniądze z inwestycji w nieruchomość, jaką był ich dom, i wyprowadził się. Bank domagał się spłaty rat bez zmian. Odmówił renegocjacji ich wysokości i przefinansowania pożyczki.

Loniom groziła utrata domu; eksmisja miała być po świętach. Miejscowy proboszcz opowiedział o tych kłopotach z ambony. 24 grudnia, tuż przed Wigilią, w Dębowym Siole zadzwonił telefon. Odebrała Ciocia Dzidzia. Dzwonił nieznajomy – pan Andrzej Szymerski. Był to przedstawiciel
starej, XIX-wiecznej Polonii, trochę ekscentryczny kawaler, osoba bez wyższego wykształcenia, pracowita, sól ziemi. Poprosił męża: – Panie pułkowniku, czy mógłby zrobić mi Pan uprzejmość? – Naturalnie, o ile tylko będzie to leżało w moich możliwościach – odparł Lonio. – Panie pułkowniku,
wiem, że nigdy poznaliśmy się jeszcze, ale chciałbym, aby Pan uprzejmie przyjął ode mnie brakujący Państwu wkład na dom. Ja jestem sam, mnie to nie potrzebne, a Pan ma rodzinę.
Tak się też i stało. Kontraktu nie spisano, wystarczył uścisk ręki. Ale to nie koniec. W 1994 r., po śmierci Cioci Dzidzi, dzwoni do mnie jej córka Elżunia i powiada: – Marek, słuchaj, bank twierdzi, że ktoś siedzi na hipotece domu moich rodziców. Zbaraniałem – przecież Loniowie wszystko dawno spłacili. W banku zrobiono adnotację jedynie w celach ochrony przed podatkami. W tym czasie Polonus-dobroczyńca zmarł.

REKLAMA

Na szczęście odnalazł się jego młodszy brat i notarialnie poświadczył, że dług został spłacony, a wpis na hipotece pozostał przez przeoczenie. I znów w Dębowym Siole było wesołe Boże Narodzenie. Zawsze sobie myślę o tym szczególnie w okresie świąt, ale nie tylko. Bowiem moja
uczelnia, The Institute of World Politics, polega właściwie wyłącznie na św. Mikołaju. Nie bierzemy ani centa pieniędzy podatnika. Dlaczego? Po pierwsze – z zasady. Po drugie – aby uniknąć ingerencji władz. Bowiem ktokolwiek szefuje w Białym Domu czy w Kongresie, wymaga posłuszeństwa. A my posłuszni być nie możemy, bowiem podważyłoby to naszą misję naukową. Nasza uczelnia jest jedyną tego typu placówką na świecie. Kształcimy na poziomie podyplomowym specjalistów od bezpieczeństwa narodowego, ofi cerów wywiadu i dyplomatów.
I po prostu politycy, którzy rozdają pieniądze „państwowe”, nie mogą nam dyktować swego widzimisię. Nie mogą zmienić ani stylu, ani programu nauczania.

Stąd modlimy się stale o pomoc. I modlitwa działa. Jedna wdowa przysłała nam dolara, którego
nasz rektor i twórca instytutu, prof. John Lenczowski, oprawił w ramki i symbolicznie powiesił na ścianie wraz z jej listem. Był to jeden z pierwszych datków dla nas. Ale nie ostatni. Warto wspomnieć najbardziej spektakularne. Chyba ze 12 lat temu przyszedł do ówczesnej siedziby naszej uczelni pan Bentley z Newady. – John – spytał mego szefa – dlaczego wasze
klasy są tak małe? – Tylko na to nas stać – odparł nasz rektor. Pan Bentley przeszedł przez ulicę, kupił trzy kamienice, wyremontował wszystko za koszt chyba 14 milionów dolarów i dał nam na szkołę. Płacimy dolara rocznie za wynajem, bo tym sposobem, pozostając właścicielem,
pan Bentley również płaci za utrzymanie i remonty oraz opłaca podatki od nieruchomości – a my nie musimy. Innym razem John został zaproszony na obiad z pp. Leonore i Walterem Annenbergami. Bez żadnych naszych próśb ich fundacja rodzinna ustanowiła u nas katedrę.
A zmarły w 2002 r. Walter Annenberg to jeden z czołowych przyjaciół i doradców Prezydenta Reagana, tak samo zresztą jak inny konserwatysta, Henry Salvatori, który dopóki żył, przysyłał nam zawsze datki z Los Angeles. Katedry ustanowili też pp. Kohlerowie, jak i wspomniany p.Bentley. Poważnymi sumami zasila nas 101-letnia dr Davis (doktorat w Genewie w 1932 r.
– z sowietologii), której wnuczka z nami się przyjaźni, jak też Steven Forbes, który przysłał nam fundusze na stypendia dla studentów. Zaprzyjaźniony z nami twórca firmy internetowej America Online powiedział raz tak: – Mam pieniądze, a więc mogę zrobić cztery rzeczy:
1. – wydać je na siebie i żyć w przepychu,
2. – dać je moim dzieciom i zrujnować ich życie,
3. – oddać rządowi,
4. – darować na sprawy, które są bliskie memu sercu.

A ponieważ frapują go sprawy bezpieczeństwa narodowego i pokoju, wspomaga nas. Zresztą datki na nas ślą rozmaici znajomi i przyjaciele: od 50 $ do 100.000 $. Większość z naszych profesorów przekazuje datki na instytut. Niektórzy zrzekli się w części bądź w całości pensji – na przykład ambasador Thomas Melady czy ambasador Alberto Piedra. Po prostu ci, którzy nas wspomagają, wierzą w misję IWP. Wierzą, że uczelnia nasza musi pozostać niezależna.
Oprócz datków bezpośrednich jesteśmy wdzięczni św. Mikołajowi za organizowanie imprez. Na przykład pp. O’Neil zorganizowali dla nas „obiad w celu wsparcia IWP” w klubie Links w Nowym Jorku. Zwykle takie spotkanie kosztuje około 1000 $ za miejsce. Poszło świetnie, bo pani O’Neil to seniorka rodu Rockefellerów, a więc goście zjawili się mikołajowi. Podobne imprezy dla nas cyklicznie organizują nasi przyjaciele od Kalifornii po Florydę. Ogólnie: wspierają nas głównie
WASPs ze starej elity, wspomagają nas konserwatyści i patrioci oraz ludzie zainteresowani
utrzymaniem pokoju (naturalnie nie w stylu pacyfi stycznym). Mimo że działam w środowisku amerykańskim, usiłuję też nawiązać do tradycji szczodrobliwości wśród Polonii. Każda
moja wyprawa, a podróżuję wszędzie często, składa się z trzech części: rekrutacji studentów, wykładów, oraz żebrania. Żebrzę stale i wszędzie. Żebrzę na IWP oraz na Katedrę Studiów Polskich im. Tadeusza Kościuszki, którą tu zakładamy. I wszędzie w rozmaity sposób św. Mikołaj
pomaga. Tutaj mogę wymienić zaledwie kilkanaście z setek osób, które w rozmaity sposób są nam życzliwe. Milion dolarów na Katedrę dała wraz z przyjaciółmi Ciocia Blanka, czyli Lady
Blanka Rosenstiel z Miami. Ale jest to challenge gift, czyli trzeba uzbierać drugie tyle. Dokłada się do tego p.Ron Trzciński z Ohio oraz Tadeusz Ungar Foundation z San Francisco. Dwa i pół miliona obiecał nam dr. Stach Garstka z Riverside (Kalifornia), ale umarł, zanim podpisał kontrakt.
Wiem, że w Los Angeles możemy liczyć na p.inż. Jana Małka czy Franciszka Kosowicza. W Wirginii pomagają nam pp. Pospieszalscy. W Seattle życzliwy jest nam Tom Podle, w Chicago – Basia Cooper czy mecenas Paweł Chudzicki, a w Houston – prof. Waldemar Priebe czy
prof. Ewa Thompson. Zastępy przyjaciół powiększają się stale. Ostatnio na przykład byłem w Sarasota. Nasi przyjaciele, państwo Pogonowscy, wstawili nas do swego testamentu.
Jak zwykle pomogli też pp.Wosiowie. Obiecał pomóc profesor Wagner oraz inni członkowie tamtejszego Klubu Polskiego, składającego się w przeważającej części z inteligencji, głównie z emigracji niepodległościowej. Deklaracji życzliwości jest więcej: np. po mojej wyprawie do Nowego Jorku – z Centrum Słowiańsko-Polskiego w Greenpoint od pp. Kamińskich, od miejscowego szefa policji Stefana Komara czy od p.Adama Bąka, prezesa Polish American
Business Club.

Obiecują stypendia dla studentów, opowiadają o nas czy zapraszają na wykłady. Inni już wspierają rozmaite nasze projekty badawcze, choćby John Niemczyk czy p.Jadwiga Ungarówna z New Jersey. Pamięta o nas p.Ginielewicz z Arizony. Z tydzień temu z Chicago niespodziewanie
zjawił się dr Marian Bagiński z panią Joanną i wykupił miejsca na obiad zorganizowany przez nas, na którym gościem honorowym był Newt Gingrich. To bardzo pomaga. Nawet 10 $ w datkach
bardzo się przyda: po pierwsze – darczyńca może odpisać to sobie od podatków. Po drugie – za 10 $ wyślemy dziesięć listów z prośbą o dalsze datki. I tak ludzie najlepsi, ludzie nieobojętni,
w kraju, w którym nie było bolszewickiej rewolucji i narodowo-socjalistyczno-komunistycznej eksterminacji elit, wspomagają zacny cel, jakim jest nasza uczelnia. A na mniejszą skalę inni wolni ludzie są w stanie wspomóc takich jak Ciocia Dzidzia i jej Lonio, czyli Maria Zub-Zdanowicz
i jej mąż, ppłk. Leonard Zub-Zdanowicz ps. „Ząb” – Virtuti Militari za wrzesień 1939 r., żołnierz Narviku, Francji, cichociemny, szef sztabu Brygady Świętokrzyskiej NSZ, ofi – cer II Korpusu gen. Andersa. I on, i ona zawsze wierzyli w św. Mikołaja. I św. Mikołaj przyszedł. Tak jak bez przerwy przychodzi do nas – do IWP. Codziennie niemal doświadczamy bożonarodzeniowego
cudu – dzięki najlepszym, którzy mają wiarę. I którzy nie rabują podatnika. I to jest chyba najlepsza defi nicja św. Mikołaja. Tylko w Ameryce. QED.

REKLAMA