Dawanie i zabieranie

REKLAMA

No i mamy pierwsze reformy rządu Donalda Tuska. Te wczesne reformy są zawsze najtrwalsze. Mówi się wręcz, że zasadniczy rdzeń zmian wprowadzanych przez nową władzę ma zawsze miejsce w ciągu pierwszych 100 dni jej panowania. Za rządów PiS to było CBA i zakaz pracy w niedzielę i święta, tym razem mamy fundusz alimentacyjny.

Nie wyszło ze zniesieniem podatku Belki, bo za wcześnie, nie klei się z wprowadzeniem podatku liniowego, bo za późno, ustawa o wolności gospodarczej też nastręcza same trudności – powołano więc do życia fundusz alimentacyjny.

REKLAMA

Teraz chyba nikt nie ma wątpliwości, w jakim kierunku pójdą reformy rządu PO-PSL w ciągu kolejnych 50 dni, bo tyle mniej więcej pozostało premierowi Tuskowi do pierwszej setki.

Reformy i nowe ustawy mają nie tylko swoje uzasadnienie, ale i konsekwencje. Uzasadnieniem powołania do życia CBA była rzekomo walka z korupcją. Skończyło się na powstaniu szeregu nowych frakcji koruptantów, zwłaszcza w środowisku tej samej władzy, która korupcję zwalczała. Zakaz pracy w niedzielę, będący wyrazem troski o świat pracy, miał poprawić warunki pracy pracowników handlu i utrzeć nosa pyszałkowatym supermarketom.

Skutkiem wprowadzenia go jest zmniejszenie zatrudnienia w supermarketach, pogorszenie się jakości ich usług, nie mówiąc o utrudnieniach życiowych, jakie dotknęły zwykłych ludzi, którzy przez trzy, a niekiedy cztery dni podczas tegorocznych świąt Bożego Narodzenia nie byli w stanie kupić pieczywa, masła czy choćby prezentu dla nieoczekiwanego wędrowca.

Na czym polega problem alimentacyjny?

Na tym, że niektórzy rodzice uchylają się od obowiązku łożenia na utrzymanie i wychowanie własnych dzieci. Zamiast więc spowodować, aby matka (rzadziej ojciec) nie decydowali się beztrosko na posiadanie dziecka z osobą nie nadającą się do tego celu, zamiast wymusić na rodzicach odpowiedzialność za posiadanie progenitury, tworząc fundusz alimentacyjny, państwo wyręcza ich od takiej odpowiedzialności.

Tymczasem każde dziecko wie, że powodem, dla którego ojciec czy matka decydują się na opuszczenie swego potomstwa jest w dużym stopniu bezkarność. Z jednej strony, ci, pożal się Boże, rodzice wiedzą, że dziecku i tak nic nie grozi, z drugiej, że oni sami nie poniosą z tego tytułu żadnych konsekwencji. Zamiast więc dostarczyć opuszczonej rodzinie skutecznego narzędzia prawnego do egzekwowania należności ze strony migających się od obowiązku współmałżonków, włącznie z przymusem pracy, nasz rząd dał tym ostatnim gwarancje, że nic im w zasadzie nie grozi.

Nie trzeba być geniuszem ekonomicznym czy od spraw socjalnych, aby przewidzieć, iż wkrótce liczba pokrzywdzonych, czyli dzieci porzuconych przez jednego lub obojga rodziców, nie tylko nie spadnie, lecz wzrośnie. Spadnie natomiast liczba dzieci przychodzących na świat w normalnych rodzinach. Te ostatnie, zmuszone przez wrażliwy na cierpienie ludzkie rząd do łożenia na fundusz alimentacyjny, nie będzie stać na posiadanie własnych dzieci i na dobrowolną pomoc dzieciom znajdującym się w tarapatach.

Spełni się marzenie etatystów zawarte w powiedzeniu: „wszystkie dzieci są nasze”, co sprowadza się do tego, że kilkuset, albo i więcej urzędników, inspektorów, kasjerów i księgowych dzięki istnieniu funduszu alimentacyjnego znajdzie bezpieczną i nieźle płatną pracę. Rząd zabierze jednym, odpowiedzialnym, i da innym, nieodpowiedzialnym. Idąc tym tokiem rozumowania, należałoby teraz zacząć walczyć z alkoholizmem, przydzielając z funduszu alkoholowego każdemu pijącemu flaszkę okowity i kilka piw dziennie, albo z paleniem tytoniu, udzielając palaczom z funduszy antynikotynowych, osiemdziesięcioprocentowej zniżki na zakup papierosów.

A przecież można inaczej.

Kiedy w 1994 roku Bill Clinton reformował zasiłki socjalne, pomimo sprzeciwów postępowców z Partii Demokratycznej, nie zawahał się usunąć z rządowej listy płac kilku milionów ludzi, którzy dotąd (rzekomo) nie byli w stanie sami się utrzymać. Lewica lamentowała: ci ludzie umrą z głodu; cenę tego okrutnego aktu zapłacą niewinne dzieci; wśród zdesperowanych nędzarzy – bez pomocy państwa – wzrośnie przestępczość i zbrodnia etc.

Tymczasem potwierdziła się niewygodna dla polityków prawda, że nawet najprostsi, najbardziej zdemoralizowani ludzie, z natury swojej zachowują się racjonalnie. Dopóki dawano im za darmo pieniądze, dopóty je brali, rodząc miliony nieślubnych dzieci, czy wybierając zasiłek zamiast pracy. Z chwilą, gdy zasiłki znikły, nie tylko nie wyszli na ulicę protestować czy zabijać, ale wzięli się ostro do pracy, żeby przeżyć.

Skutkiem ubocznym reformy zasiłków socjalnych (czytaj: cięć w wydatkach na socjal) był w Stanach Zjednoczonych spadek ilości dzieci urodzonych w związkach pozamałżeńskich, spadek przestępczości i…wzrost zatrudnienia. Matki, wiedząc, że Uncle Sam nie utrzyma już ich nieślubnych dzieci, staranniej dobierały sobie partnerów i z większym namysłem decydowały się na posiadanie dzieci. Ojcowie, którzy do tej pory bumelowali, bo mieli za co (zasiłek), wzięli się do pracy, zauważając przy okazji, że najkorzystniejszym sposobem na życie nie jest zasiłek, lecz silna rodzina.

U nas tych prawd jeszcze nie zgłębiono i dlatego politycy z taką ochotą biorą na siebie obowiązki rodzinne; nie dość, że nic ich to nie kosztuje, to na dodatek cieszą się wdzięcznością elektoratu. Ciekawe jak długo jeszcze…?

REKLAMA