Tacy różni, tacy sami

REKLAMA

Kluczowy nie jest odmienny stosunek do państwa wśród liderów Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości, lecz homogeniczność obu ugrupowań. Większym problemem wiodących partii jest odwrócenie się plecami od wartości klasycznego liberalizmu.

Gdyby liderzy największych w Polsce ugrupowań zamienili się rolami, spotkaliby swoich byłych partyjnych kolegów. Polityczne transfery: Zyty Gilowskiej, sympatyzujących z PO Zbigniewa Religi, Neli Rokity czy Andrzeja Sośnierza z PO do PiS oraz Antoniego Mężydło, Radosława Sikorskiego, Kazimierza Marcinkiewicza z obozu PiS do PO, wskazują na duże podobieństwo programowe obu partii. Homogeniczność zwiększają analogiczne rodowody polityczne wśród członków największych klubów. Kluczowe jest więc zbyt daleko idące podobieństwo obu ugrupowań.

REKLAMA

Marek Migalski w tekście „Wegetarianin dyrektorem rzeźni” (Rzeczpospolita nr 298 z 11 grudnia 2007 r.) postawił tezę, że podstawowym czynnikiem, który odróżnia PiS od PO jest stosunek do instytucji państwa.

W rzeczywistości artykuł politologa z Uniwersytetu Śląskiego jest krytyką liberalnej filozofii gospodarczej, a ściślej „smutnego pokłosia myślenia liberalnego sprzed ćwierć wieku” w wydaniu lidera Platformy. Autor artykułu krytykę liberalizmu sprowadza do trzech filarów.

Po pierwsze krytykuje założenia gospodarki rynkowej, dowodząc, że państwo powinno odgrywać kluczową rolę w gospodarce. Po drugie neguje ideę decentralizacji władzy, uważając, że tylko silne zcentralizowane i rozbudowane państwo jest w stanie zapewnić obywatelom rządy prawa. Wreszcie zwraca uwagę na „niebezpieczeństwo” zawłaszczenia funkcji państwa przez instytucje prywatne, w tym korporacje oraz organizacje pozarządowe.

Powtarzanie jak zaklęć kilku banałów o konieczności pozbycia się państwa w gospodarce, decentralizacji, chronienia obywatela przed opresją organów państwowych, jak największego wycofania się ich ze sfer kultury, opieki zdrowotnej czy bezpieczeństwa, nie jest dowodem nowoczesności – pisze autor.

Konserwatywne banały

Tekst Migalskiego jest w gruncie rzeczy kwintesencją myślenia intelektualistów głównego nurtu o klasycznym liberalizmie. Ubolewa on nad liberalną „niechęcią do państwa”, określając taką postawę jako „naiwną i staroświecką”. Przywołuje sukcesy gospodarcze krajów azjatyckich, które mają niejako udowadniać tezę, że państwo powinno odgrywać dużą rolę w „kształtowaniu nowego ładu gospodarczego”. Podważa też tezę Miltona Friedmana, o konieczności prywatyzacji za wszelką cenę komentując:

wycofanie się państwa z gospodarki, jej całkowita liberalizacja wcale nie jest najlepszym, a już na pewno nie jedynym sposobem osiągnięcia sukcesu.

Autor artykułu poucza także o znaczeniu czynników w zakresie ekonomii. Dla zachodniego inwestora mniej ważnej jest to, czy podatek wynosi u nas 19 czy 30 proc. (w drugim przypadku biznesplan po prostu będzie zakładał dłuższy czas zwrotu kosztów inwestycji), dużo ważniejsze natomiast, czy nie ma u nas korupcji – pisze, obnażając charakterystyczną dla pracownika państwowej instytucji abnegację w zakresie znajomości funkcjonowania gospodarki, nie tylko z racji ignorowania roli podatków w finansach przedsiębiorstwa, ale przede wszystkim z racji niezrozumienia podstawowego faktu, że korupcja jest funkcją ingerencji państwa w gospodarkę.

Akademicki sympatyk PiS-u idzie na całość. Chwali wysokie podatki w krajach skandynawskich, zauważając związek wysokich podatków z… eliminacją korupcji (sic!). Wreszcie peroruje, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż się to wydaje liberałom, a recepty Margaret Thatcher i Ronalda Reagana można dziś włożyć między bajki, bo świat poszedł do przodu.

Partie władzy

Czy w PiS widzimy szlachetne ugrupowanie, które chce uzdrowienia państwa dla realizacji szlachetnych ideałów dobra publicznego, czy w PO upatrujemy siły, która ograniczy omnipotencję państwa dla uaktywnienia sił tkwiących w rynku i samoorganizacji obywateli, nie zmienia to faktu, że obie partie to typowe partie władzy.

Partia władzy posługuje się marketingiem politycznym, aby władzę zdobyć i utrzymać się przy niej jak najdłużej za wszelką cenę. Dla zdobycia przywilejów władzy posługuje się sprawdzonymi metodami: od mówienia tego, co chcą usłyszeć wyborcy, po wychwytywanie najatrakcyjniejszych sloganów ze strony oponenta i „sprzedawania” ich jako swoje.

Donald Tusk kocha tak samo mocno władzę i państwo jak Jarosław Kaczyński. Dla obu panów państwo jest narzędziem do realizacji celów politycznych i w interesie obu liderów leży, aby było ono jak najmocniejsze.

O kształcie państwa polskiego po odzyskaniu suwerenności zadecydowano już w latach 90. Politycy postawili na budowę gigantycznej europejskiej biurokracji na wzór francuski czy niemiecki, a nie na liberalne państwo-minimum czy stróża nocnego. Nieprzerwanie od lat 90. państwo staje się coraz większe, a wolności gospodarczej jest coraz mniej. Państwo biurokratyczne było budowane ramię w ramię przez dzisiejszych polityków zarówno z PO i PiS.

Dzisiejsze państwo przypomina lernejską hydrę: gdy odrąbuje się jedną głowę, wyrastają dwie. Hydra widoczna jest podczas np. „walki z korupcją”. Zamiast likwidować kreujące korupcję przepisy, wynikające ze zbyt dużej ingerencji państwa i władzy urzędników, powołuje się nowe biurokratyczne instytucje zajmujące się kreowaniem patologii.

Wyobraźmy sobie, a przecież jest to prawie niemożliwe do wyobrażenia, takie państwo, w którym służba zdrowia jest prywatna, o cenie leków decyduje rynek, a o tym czy na działce powstanie dom czy sklep, o zgrozo, nie decyduje urzędnik a prywatny właściciel. Czym wówczas zajmowałyby się urzędy ds. walki z korupcją, skoro nie byłoby afery doktora G., afery z przekształcaniem gruntów z udziałem Andrzeja Leppera, a prawdopodobnie nawet afery z posłanką Sawicką!?

Państwo biurokratyczne, które zbudowali politycy, to państwo, w którym zrujnowany może być nawet przedsiębiorca, który nie odprowadził z prowadzonej działalności charytatywnej należnego podatku VAT.

Postmodernizm kontra tradycja

Dla usprawiedliwienia konieczności tworzenia silnego państwa Marek Migalski powołuje się na Francisa Fukuyamę, zarzucając liberałom brak znajomości dzieł tego jednego z najwybitniejszych liberalnych myślicieli współczesności. Jest to wielce ryzykowne, gdyż w rzeczywistości tezy Fukuyamy o końcu historii i końcu człowieka wydają się być mocno przebrzmiałe. W dodatku czyni to tak nachalnie, że można się obawiać, że jest to jedyny amerykański autor w bibliotece wydziału politologicznego Uniwersytetu Śląskiego, a przynajmniej jeden z niewielu znanych Migalskiemu.

Ronald Reagan miał w zwyczaju powtarzać w swoich licznych przemówieniach te same historie. Tłumaczył się z tego, że prawda jako nadrzędna wartość, musi być powtarzana do znudzenia, nie dezaktualizując się wraz z upływem czasu.

Dlatego zamiast cytować modnych myślicieli z pierwszych stron gazet, może warto powoływać się na uczonych, którzy mieli odwagę przeciwstawiać się popularnym poglądom, a ich słowa zweryfikował czas?

Do takich naukowców zaliczają się z pewnością wybitny filozof i ekonomista, urodzony we Lwowie, Ludwig von Mises i jego uczeń, laureat Nagrody Nobla, Friedrich von Hayek. Obaj uczeni, na gruncie teoretycznym, obalili ekonomię interwencjonizmu państwowego, jeszcze przed tym, jak socjalizm zawojował salony i skazał na śmierć i poniżenie miliony ludzi. Po kilkudziesięciu latach, dokonało się to o czym pisali: mimo, iż wydawało się to niemożliwe, socjalizm poniósł ostateczną klęskę.

Korupcja to nieuchronny wynik interwencjonizmu – pisał w 1949 r. Ludwig von Mises, w swoim opus magnum pt. Ludzkie działanie, które dopiero w tym roku doczekało się polskiego wydania, za sprawą kilku entuzjastów.

Piszę to dlatego, że to nie Tusk powinien czytać Fukuyamę. To polscy politycy, nauczyciele akademiccy, dziennikarze i studenci powinni zajrzeć do lektur z ekonomii klasycznej, które były zakazane i nieosiągalne za czasów socjalizmu, a bez których nie jest możliwe zrozumienie zasad funkcjonowania gospodarki rynkowej.

Wówczas uniknęlibyśmy dywagacji o tym, że gospodarka może być albo zarządzana przez państwo, albo przez prywatne monopole, co wynika z marksistowskiej doktryny koncentracji produkcji a dziś jest ochoczo powtarzane przez konserwatystów.

Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek

Naczelnym grzechem każdego rządu, w tym kolejnych rządów prawicowych, jest chęć znalezienia trzeciej drogi, między gospodarką rynkową a centralnie planowaną. Zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk, zapalali Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Rząd Kaczyńskiego deklarował chęć uwolnienia przepisów krępujących przedsiębiorczość, obniżki podatków, z drugiej strony uprawiał hojne rozdawnictwo socjalne. Podobnie postępuje dziś Donald Tusk, który obok rewolucyjnego pakietu Szejnfelda, zdążył już naobiecywać podwyżki nauczycielom, lekarzom i górnikom. Jest to kolejna cecha, która umacnia homogeniczność PiS i PO. Deklarowana niechęć Platformy do interwencjonizmu państwowego jest więc czysto teoretyczna i nie powinna niepokoić sympatyków PiS.

Zasady ekonomii są niezmienne. Przekonali się o tym inwestorzy słynnej bańki internetowej z przełomu tysiącleci. Wówczas ogłoszono narodziny „nowej ekonomii”, na mocy której wartość przedsiębiorstw technologicznych wyceniono niebotycznie wyżej od ich rzeczywistej wartości. Stare, niezmienne, zasady klasycznej ekonomii szybko zweryfikowały nową paranaukę, doprowadzając do bankructwa wielu jej wyznawców.

Podobnie dzieje się i dziś, gdy zarządzający bankami upatrywali wzrostu wartości swoich przedsiębiorstw w hazardzie hipotecznym. Gdy wczoraj przedkładali oni chwilowe zyski działów udzielających kredyty, pożyczając pieniądze klientom bez zdolności kredytowej, bez zabezpieczeń, bez kapitału, bez dochodów i bez przyszłości, dziś zwracają się do rządów o pomoc i interwencję. Znów postępowanie wbrew rynkowi przyniosło opłakane rezultaty.

Dlatego zarzucanie liberałom „anachroniczności” myślenia, ponieważ czasy się zmieniły, mamy dziś internet i terroryzm, a problemy są bardziej skomplikowane, jest wybitnie nietrafione. Czasy się zmieniły, ale zasady rządzące gospodarką pozostają takie same. Wciąż aktualne pozostają recepty gospodarcze Margaret Thatcher i Ronalda Reagana, zwłaszcza, że można dostrzec szereg analogii pomiędzy ówczesną sytuacją Wielkiej Brytanii (w roku 1979), a sytuacją w jakiej znajduje się Polska.

Państwo – bóstwo malowanych konserwatystów

Podczas, gdy można być niemal pewnym, że obecnemu rządowi, z powodów czysto politycznych determinowanych koniecznością zachowania władzy, zabraknie odwagi do przeprowadzenia głębokich reform gospodarczych, różnic należy oczekiwać na arenie polityki zagranicznej.

Błyskawiczne odnajdywanie wspólnego języka z Moskwą (za jakie ustępstwa otrzymano zniesienie embarga na polskie mięso?), Berlinem (czy nie będziemy się już sprzeciwiać paktowi energetycznemu Merkel-Putin?) i Brukselą może budzić zdziwienie. Bezszelestne przyjęcie Karty praw podstawowych oraz traktatu konstytucyjnego (pod zmienioną nazwą), z pominięciem konsultacji obywatelskich (traktat konstytucyjny został odrzucony przez Francuzów i Holendrów), powinno wywołać zaniepokojenie każdego Polaka.

W tak istotnej kwestii, jak przeniesienie części suwerenności państwa Polskiego na instytucje Unii Europejskiej, Polacy jak jeden mąż, powinni domagać się referendum. Powinni protestować do utraty tchu, aby w tak ważnej kwestii politycy nie decydowali ponad naszymi głowami.

Kwestia ograniczenia naszej suwerenności nie spędza jednak snu z powiek Markowi Migalskiemu. Przeciwnie uważa on, że tylko państwa i ich organizacje takie, jak ONZ czy UE mogą i chcą walczyć o prawa człowieka, ochronę środowiska naturalnego czy demokrację.

Jakie problemy ochrony środowiska rozwiązała ONZ? Jak wygląda demokracja w UE, gdzie wbrew woli setek milionów obywateli zamieszkujących Europę, narzuca się odgórnie ważny w skutkach politycznych traktat?

Przypomina to komentarz Donalda Tuska, który zaraz po podpisaniu traktatu konstytucyjnego, stwierdził, że dokument uprości funkcjonowanie Unii, co sugeruje, że nawet tego zagmatwanego i skomplikowanego tekstu nie czytał. Należy jednak pamiętać, że kapitulacja wobec traktatu jest kolejnym wspólnym „sukcesem” Platformy Obywatelskiej i polityków Prawa i Sprawiedliwości, a moralną odpowiedzialność za taki finał ponoszą nie tylko liderzy PO, ale także bracia Kaczyńscy.

REKLAMA