Michalkiewicz: Czekając na Michnikuremka

REKLAMA

Świat wstrzymał oddech na wieść, że kubański dyktator Fidel Castro zrezygnował z funkcji przewodniczącego tamtejszej Rady Państwa. Przewodniczący Rady Państwa jest na Kubie zarazem szefem rządu. Ale Kuba jest państwem komunistycznym, a wiadomo, że w takim państwie najważniejsze jest stanowisko szefa partii. Z tego Fidel nie zamierza rezygnować – w każdym razie o tym nie wspominał. Na wieść o zamiarach Fidela prezydent Bush zaapelował o pomoc w powołaniu na Kubie „instytucji niezbędnych w systemie demokratycznym”. Ciekawe, co konkretnie ma na myśli?

W systemie demokratycznym niezbędne są wybory i parlament. Na Kubie to wszystko już jest i to od samego początku, o czym prezydent Bush nie może nie wiedzieć, a nawet gdyby on nie wiedział, to z całą pewnością wie o tym Kondoliza, co ma doktorat z politologii. Jakież zatem „instytucje” chciałby jeszcze na Kubie powoływać? Może chodzi mu o to, że do demokracji potrzebne są jeszcze partie polityczne? Na Kubie jedna już jest – partia komunistyczna, ale jedna partia oznacza system monopartyjny, a według dzisiejszych poglądów na demokrację, partie muszą być co najmniej dwie. Tak w każdym razie tłumaczył Władysławowi Gomułce Bolesław Piasecki – że PZPR powinna się podzielić i wszystko będzie gites tenteges. Ale nie zawsze tak było; przemawiając na wiecu przedwyborczym w Pierwszym Stalinowskim Okręgu Wyborczym miasta Moskwy w 1937 roku Stalin powiedział, że „nigdy nie było tak demokratycznych wyborów jak nasze”. Chodziło mu nie tylko o to, że wszystkich kandydatów wyznaczała tylko jedna partia, ale przede wszystkim o to, że w każdym okręgu wyborczym kandydował tylko jeden kandydat – w Pierwszym Stalinowskim – oczywiście Józef Stalin. Całemu postępowemu światu bardzo się to podobało i poza odosobnionymi wypadkami krytyki ze strony oszołomów, rekrutujących się głównie z katoendeckiego Ciemnogrodu, na który tak dzisiaj pomstuje „światowej sławy historyk” i „demokratyczna lewica”, nikt tego modelu demokracji specjalnie nie krytykował. Teraz jednak postępowy świat ma takie gusło, że nie tylko partie muszą być co najmniej dwie, ale i w okręgu musi być co najmniej dwóch kandydatów.

REKLAMA

Stanisław Cat-Mackiewicz mówił, że do utworzenia partii potrzebne są dwie rzeczy: klika, tj. pardon – oczywiście elita i program. Czy na Kubie jest elita? Ależ oczywiście, jakże by inaczej! Przecież Fidel, nawet gdyby dwoił się i troił, to nie powsadzałby tylu ludzi do lochu, nie pozrywałby im paznokci, ani storturował w inny sposób, a zresztą – skąd by wiedział, kogo wsadzić, a kogo nie? Ktoś musiał mu pomagać, a skoro tamtejsza rewolucja socjalistyczna przetrwała tyle burz dziejowych, to tych pomocników Fidela musiało być sporo. Wystarczy ich nie tylko na drugą, ale nawet na kilka partii politycznych; jeśli partia rzuci rozkaz, żeby tworzyć partie, to któryż
czekista go nie posłucha? Posłucha, to jasne, jakże by inaczej, ale z drugiej strony należy pamiętać, że „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”. Któż bowiem może zaręczyć, że kiedy już czekiści utworzą partię, to nie uderzy im do głowy woda sodowa i nie zapragną „ruszyć z posad bryłę świata”, wsadzając na
początek do lochów czekistów z konkurencyjnej partii? Co w tej sytuacji zrobić, jak zabezpieczyć demokrację? Trzeba odwołać się do spiżowych słów Józefa Stalina, że „kadry decydują o wszystkim”, i na czele opozycyjnej partii, a jeszcze lepiej – na czele opozycyjnego ruchu postawić odpowiednie kadry. Owszem, dla oka można tu i ówdzie wysunąć jakiegoś naturszyczyka w rodzaju, dajmy na to, Lecha Wałęsy, ale demokracja – wiadomo – polega na tym, że ktoś musi tym kierować. I to jest właśnie ta instytucja, której na Kubie brakuje, a którą można by nazwać Michnikuremek – od nazwisk triumwiratu, co to stanął na straży gwarancji demokratycznych przepoczwarzeń w Polsce. To w ogóle jest nasz wkład do rewolucyjnej teorii i rewolucyjnej praktyki światowej demokracji. W Bułgarii było trochę inaczej, ale przecież i tam władze bezpieczeństwa znalazły w końcu „dysydenta śniadaniowego”, którego dostarczyły na spotkanie z francuskim prezydentem Mitterrandem i który dzięki temu został później demokratycznym prezydentem Bułgarii. Zatem wiemy już, co trzeba zrobić – trzeba na Kubie powołać „niezbędną w systemie demokratycznym” instytucję
Michnikuremka. A skoro tak – to nietrudno wskazać, kto może być tu szczególnie pomocny. Mam naturalnie na myśli „fi lantropa” – tego samego, co wyłożył 20 mln dolarów na sfinansowanie „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie. Z tym nie będzie problemów; na biednego nie trafi ło – oczywiście pod warunkiem, że dajmy na to, Borys Abramowicz Bieriezowski czy jakiś inny plenipotent „filantropa” zorientuje się w sprawie cukru i niklu – bo koszty własne na Kubie dzięki ciepłemu klimatowi są jeszcze mniejsze niż w środkowej Europie. Jak rok okrągły można tam chodzić w jednej podkoszulce i sandałach – co pokazuje Erazm Ciołek w swoim fotograficznym albumie „Kuba Fidela Castro”. Zatem wiele nie gadać, tylko brać tę całą Kubę – oczywiście po uprzednim zainstalowaniu tam Michnikuremka, bo w przeciwnym razie zamiast demokracji mogą być same zgryzoty. Podobnie w Kosowie, które w ramach niemieckiego planu rozbioru Serbii i amerykańskiego projektu bałkanizacji Europy ogłosiło niepodległość. Teraz tylko patrzeć, jak na niepodległość wybiją się Baskowie i Katalończycy, Flamandowie i Walonowie, Alzacja, Lotaryngia i Sabaudia, Padania w Italii, mniejszości węgierskie na Słowacji i Rumunii, no a w Polsce – narodowość śląska i Pomorze, gdzie akurat w dniu ogłoszenia niepodległości Kosowa odbyły się
obchody Dnia Języka Ojczystego, tj. kaszubskiego. A odwieczny Gibraltar? Wszędzie trzeba będzie poinstalować demokrację, to chyba oczywiste, a jakże tu instalować demokrację bez Michnikuremka? Toteż nic dziwnego, że w takiej „Gazecie Wyborczej” „wszyscy” są za niepodległością Kosowa, bo kto nie chciałby przejść do historii
w charakterze Ojca Założyciela? Wprawdzie Serbowie protestują i nawet w Belgradzie zaatakowali amerykańską ambasadę, której nie tylko nie pilnowała serbska policja, ale nawet amerykańska ochrona, chociaż w ramach „wojny z terroryzmem” we wszystkich ambasadach obowiązuje stan podwyższonej gotowości. Nie jest zatem
wykluczone, że ambasadę USA w Belgradzie podpalili „młodzi”, co to „skrzykują się SMS-ami” – a CIA nie miała z tym nic, ale to absolutnie nic wspólnego. Jakże by zresztą miała, skoro serbska policja stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, że wszyscy napastnicy byli pijani? Dzięki temu cały świat mógł zobaczyć, jak wygląda serbski nacjonalszowinizmus, bo wprawdzie i w tym kraju demokracja czyni postępy, ale najwyraźniej bez najważniejszej instytucji – bez Michnikuremka, wskutek czego co rusz tu i ówdzie pojawiają się takie niedociągnięcia.

U nas Michnikuremek funkcjonuje od lat, toteż rząd premiera Tuska nieubłaganie popiera Kosowo, jak przystało na prawdziwego ormowca Europy.

REKLAMA