Homoseksualizm polityczny

REKLAMA

Miałem przyjemność przeprowadzić kilka tygodni temu wywiad z Bernardem Antonym – wydawcą francuskiego pisma prawicowego „Présent” – który gościł w naszym kraju. Z racji moich zainteresowań naukowych nie mogłem powstrzymać się od zadania pytania, czy czuje się on spadkobiercą Charlesa Maurrasa.

Odpowiedź była w sumie dosyć pokrętna – w rodzaju „w sumie tak, ale…”. Nie będę tu przytaczał całej wypowiedzi na ten temat (wywiad zostanie opublikowany w najbliższym numerze „Pro Fide, Rege et Lege”), ale jej ciekawym elementem było przyznanie: „Przejąłem od niego koncepcję tzw. czterech stanów skonfederowanych (żydzi, masoni, protestanci i obcokrajowcy – przyp. A. W.), czyli przekonanie, że wpływowe mniejszości, nawet jeśli wewnętrznie są skonfliktowane, potrafi ą dojść do władzy nad większością Francuzów, mimo że to katolicy i ludzie mający silne poczucie narodowe. Oczywiście teza ta musi zostać zaadaptowana do aktualnej sytuacji, gdyż zajmująca się polityką i zorganizowana mniejszość homoseksualna to było coś, co w czasach Maurrasa było w ogóle nie do wyobrażenia”. No właśnie – kryzys współczesności polega na tym, że kontrrewolucjonista nie gania już masonów, gdyż masońska wizja świata (demoliberalizm) zatriumfowała, ale musi stawić opór jeszcze radykalniejszym i ohydniejszym mniejszościom, takim jako zorganizowany „homintern”, czyli spolityzowana i zideologizowana ekstrema homoseksualna.

REKLAMA

Z ekstremą homoseksualną rzecz jest dość dziwaczna. Nigdy nie spotkałem żadnego jej członka, nikt nigdy na moich oczach nie afi -szował się, że jest radykalnym politycznym homoseksualistą. Chodzę po świecie i nie spotykam homoseksualistów. Zapewne nieraz rozmawiałem z kimś, kto ma jakieś predyspozycje i skłonności w tym kierunku, ale nic mi na ten temat nie wiadomo, gdyż moi znajomi i rozmówcy nie uznali (na szczęście) za stosowne zacząć rozmowy ze mną od pochwalenia się swoją orientacją i zażądania rytualnych gestów potwierdzających moją skłonność do „tolerancji”, w rodzaju rozpalenia małego tęczowego kadzidełka na rozłożonej na ziemi „GW”. Homoseksualiści zapewne sobie spokojnie żyją wśród nas i w przypadku 80% czy 90% z nich nawet nie przypuszczamy, że to „oni”.

I niech sobie żyją w spokoju. Jeśli chcą, to niech się leczą; jeśli wolą, niech się modlą; jeśli muszą, to niech sobie spółkują ze sobą, ale nie na naszych oczach. Problemem nie są ci homoseksualiści, którzy chcą żyć w spokoju i bez afi szowania się swoją odmiennością. Problemem jest ta nieliczna mniejszość, która homoseksualizm przekształca w ekstremistyczną i lewacką ideologię polityczną. Wystarczy wziąć do ręki gazetę, włączyć radio lub telewizor – wszędzie rozkręcona debata nad problemem „tolerancji”. Tak jak nie widzimy homosiów w życiu codziennym, tak w debacie publicznej jest ich multum, cała mnogość – to jakiś naród oddzielny! Wystarczy wejść na blogi na onecie, aby zobaczyć, że honorowe i eksponowane miejsce zawsze zajmuje tam Robert Biedroń. Trudno włączyć jakiekolwiek medium, aby nie spotkać tam – wcześniej czy później – tegoż samego Biedronia. Już chyba tylko jedna rozgłośnia toruńska jest od niego wolna…

Tak – Charles Maurras miał rację: mała, nieliczna mniejszość, zwarta dzięki poczuciu zagrożenia i połączona w rewolucyjnej walce, ma w warunkach demokratycznych wszelkie szanse na zdobycie dominującej pozycji w debacie publicznej. Nic to, że mniejszość ta liczy kilkaset czy kilka tysięcy osób (bo tylu zapewne jest homoseksualnych aktywistów politycznych) pośród czterdziesto milionowego narodu. Cechą charakterystyczną dla demoliberalizmu jest wszak totalna destrukcja tzw. ciał pośredniczących, czyli pozapaństwowych wspólnotowych struktur społecznych (parafi a, cech, gildia, stan społeczny, samorząd zawodowy), zastępowanych przez sztuczne twory w rodzaju partii i stowarzyszeń, gdzie mało kto się aktywizuje. Świat liberalny przedstawia się zatem jako tłum samotnych jednostek, stykających się z sąsiednimi jednostkami niczym atom z atomem. Socjologowie mówią wręcz o „samotnym” tłumie, czyli nie tyle o pogrupowanych społecznościach, co o masie ludzkich atomów, które nie czują związków z innymi atomami. Wyrazem wizualnym tego procesu jest blok mieszkalny i hala fabryczna, gdzie wszyscy są anonimowi, gdzie nikt nie zna nikogo.

Taką samotną masą dosyć łatwo jest sterować za pomocą propagandy, mediów. Ale do sterowania potrzebna jest zorganizowana, nieliczna grupa społeczna – skuteczna szczególnie wtedy, gdy ma poczucie zagrożenia ze strony reszty. Znamy takie grupy: Żydzi trwożliwie rozglądający się za pogromem, homoseksualiści narażeni na kpiny o „pedałach”. Inną grupą jest zradykalizowana politycznie społeczność dziwaków, stanowiąca zideologizowaną sektę działającą w bezkresnym, lecz nie zorganizowanym tłumie – tak działali np. leniniści. Polityczny homoseksualizm łączy poczucie osamotnienia i zagrożenia z poczuciem rewolucyjnej misji do spełnienia w postaci rewolucyjnego przekształcenia społeczeństwa w zbiór ludzi „tolerancyjnych”, którzy gotowi będą odrzucić wszystkie zasady własnej tradycyjnej kultury, aby tylko mała mniejszość mogła się poczuć „normalnie”, a z czasem może i „władczo” w nowym świecie.

Pierwszym znanym dziełem Karola Marksa nie była książka o ekonomii, ale „O kwestii żydowskiej” („Zur Judenfrage”, 1843). Marks był Żydem, który wyszedł z getta i który dla Niemców był zawsze „Żydem”, a dla Żydów „zdrajcą”. Co więc powinien zrobić? „O kwestii żydowskiej” przynosi odpowiedź: zrobić taką rewolucję, po której ze starego świata, gdzie istniały narody, nie zostanie kamień na kamieniu – i wtedy nikt nie będzie do młodego Karola mówił ani „Ty Żydzie!”, ani „Ty zdrajco!”. Robert Biedroń wydał właśnie „Tęczowy elementarz”. Jego przesłanie łudząco przypomina pracę Marksa: zróbmy taką rewolucję, aby podział na mężczyzn i kobiety był rozróżnieniem nauczanym na lekcjach historii.

Nie lekceważmy tej rewolucyjnej księgi Biedronia, gdyż stoi on na czele zradykalizowanej i gotowej na wszystko mniejszości – tak jak Marks.

REKLAMA