Inny punkt widzenia: Czy warto miażdżyć mit narodowy? Wielomski o Wałęsie.

REKLAMA

Książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka (nota bene: mój kolega ze studiów) na temat Lecha Wałęsy jeszcze się nie ukazała, a już wywołała zachowania histeryczne; po obydwu stronach, o czym świadczy pojawianie się list sprzeciwu i poparcia dla książki, której nikt jeszcze nie miał w ręku. Czy to nie jest idiotyczne?

Najpierw fakty. W artykule Jerzego Jachowicza („Dziennik”, 18.06.2008.) czytamy, że praca skupia się na dwóch elementach: rzekomej współpracy Lecha Wałęsy z SB w l. 70-tych oraz procedury niszczenia tych akt przez Wałęsę jako Prezydenta RP. Czy Lech Wałęsa rzeczywiście był agentem „Bolkiem” tego nigdy się nie dowiemy. Zdaniem Jachowicza, książkę napisano na podstawie notatek esbeckich. Wartość dowodowa (w znaczeniu procesowym) takiego materiału jest oczywiście nikła i dlatego sąd lustracyjny musiał byłego prezydenta uniewinnić. Jeśli jakieś dokumenty były, to „wyczesał” jest sam zainteresowany, mając zakulisowy dostęp do swojej teczki i usuwając z niej 280 stron. Fakt jest więc oczywisty: nie ma dowodu, że Wałęsa był TW i śledztwo ma charakter poszlakowy. Czy Lech Wałęsa był agentem? Jeśli coś mnie do tego przekonuje to zachowanie samego zainteresowanego, który na plotki takie od zawsze reagował wyjątkowo emocjonalnie, a w jego oczach czaił się STRACH.

REKLAMA

Nie miałem w ręku książki Gontarczyka i Cenckiewicza, więc trudno mi wypowiadać się o jej zawartości merytorycznej i zgromadzonym tam materiale. To co mnie interesuje, to cele wydania tej książki. Nie zaprzeczam, z punktu widzenia poznawczego historyka jest to bez wątpienia dzieło niezwykle interesujące. Ale gdy rzuca się hasło „były prezydent był agentem”, to jest to przede wszystkim hasło polityczne i trzeba sprawę tę traktować z punktu widzenia politycznego.

Lech Wałęsa miał 3 fazy życia: młodość, okres „Solidarności”, działania polityczne po 1989 roku. Fazę nr 3 – a szczególnie jego prezydenturę – oceniam bardzo krytycznie. Wielkie hasła „przyśpieszenia”, reform – z których nic nie wyszło. Wałęsa jest osobiście odpowiedzialny za utrzymywanie się i przejściową dominację SLD. Innymi słowy: według mnie Wałęsa jako przywódca polityczny (instytucjonalny) zupełnie się nie sprawdził. Jego horyzonty myślowe były zbyt wąskie aby pełnić tak wysoki urząd. Zdecydowanie lepiej czuł się jako przywódca ruchu robotniczego. Z tego co czytałem o kierownictwie „S” z l. 1980-81 wnoszę, że był dobrym, pragmatycznym i racjonalnym szefem związku zawodowego, który skutecznie tonował lewackich ekstremistów, którzy stanowią dziś środowisko PD i skupieni są wokół „GW”. Z okresu tego zapamiętaliśmy go jako przywódcę wielkiego narodowego zrywu, który stał się częścią polskiego mitu politycznego.

W ten właśnie mit uderza książka Cenckiewicza i Gontarczyka. Jeśli zrobimy z Lecha Wałęsę szmacianego TW „Bolek”, który w l. 70-tych donosił na kolegów, to uderzamy w samo centrum tej narodowej mitologii. Jest rzeczą oczywistą, że Lech Wałęsa nie był agentem SB, który na polecenie służb kierował „S”. Pogląd taki jest absurdem: gdyby rzeczywiście był wtyką, to by nie było nigdy żadnego Stanu Wojennego, gdyż agent-przewodniczący po prostu rozłożyłby od środka organizację. Jeśli więc nawet Wałęsa był „Bolkiem”, to w l. 1980-81 zatarł swoje winy i rzucić w niego kamieniem może tylko ten, kto sam jest bez winy.

Nigdy nie byłem fascynatem tradycji solidarnościowej. W sporze PRL-„S” nie czuje się związany z żadną ze stron. Reakcjonista stoi ponad sporem proletariackiego państwa z proletariackim ruchem syndykalistycznym. Mam jednak świadomość, że mit „Solidarności” jest częścią narodowej tożsamości powojennej dla której nie ma dziś realnej alternatywy. Demoliberałowie chcieliby widzieć w „S” ruch demokratyczny i walczący o prawa człowieka; ja wolałbym widzieć w nim ruch walczący o katolicką Polskę – w tej postaci tradycja „S” jest dla mnie zjadalna. Problem w tym, że koledzy Cenckiewicz i Gontarczyk swoją książką postanowili wysadzić w powietrze całą tradycję solidarnościową. Co bowiem ostanie się z tej tradycji, jeśli powiemy, że legendarny przywódca „Solidarności” był agentem SB i wziął od niej 13.100 złotych?

Pytanie jest proste: czy w polityce chodzi o czystą i nieskażoną prawdę będącą wartością samą w sobie, czy jest to narzędzie dla realizacji dobra wspólnego? Konserwatywna filozofia polityczna zawsze była sceptyczna co do „gołej prawdy”. Prawda czasami jest bolesna i nieprawdopodobnie destrukcyjna. Tożsamość narodowa opiera się na mitach, które w znacznej części nie są prawdziwe, ale są KONIECZNE. Czy warto więc zmiażdżyć mit narodowy dla osobistej radości dwóch braci Kaczyńskich i rozgłosu dwóch historyków? Ja mam bardzo poważne wątpliwości…

(źródło: http://konserwatyzm.pl/content/view/3593/111/)

REKLAMA