Ostatnio Norman Davies i Radek Sikorski zgodnie przekonywali, aby nie atakować Lecha
Wałęsy. Profesor Davies podkreślał, iż rzeczywistość PRL-owska wymuszała rozmaite kompromisy i że nie należy sugerować się jedynie zawartością ubeckich archiwów. A minister Sikorski pragmatycznie doradzał, aby machnąć ręką na dawne urazy.
Przypomniał też, że przecież sam był na celowniku służb specjalnych, które operowały w czasie
prezydentury Wałęsy. Historyk i polityk zgodnie twierdzą, że Wałęsa jest jedynym rozpoznawalnym symbolem Polski za granicą. I tu mają rację.
Wszędzie na świecie niemal każda osoba, z którą miałem styczność, słyszała o Lechu Wałęsie. Przy tym każda kultura tłumaczy sobie zjawiska zewnętrzne na swój sposób. Naturalnie były elektryk
jest najbardziej popularny w USA. Tutaj działa legenda „od szmat do bogactwa” (from rugs to riches). Jeden z naszych chłopaków z nizin przebił się i został prezydentem. Poza tym miłośnicy takiego mitu potrafią też dostrzec w przedmiocie swej adoracji nieistniejące przymioty. Pewien blue collar, czyli
pracownik fizyczny irlandzkiego pochodzenia z Brooklynu (a poznałem go, gdy pisałem podręcznik do usuwania azbestu), powiedział mi jakieś 18 lat temu, że Wałęsa jest wspaniały. Dlaczego? Bo
jest skromny. Otóż prezydent RP na spotkaniu z amerykańskimi związkowcami stwierdził, że nie będzie nosić czerwonego krawatu.
Irlandczyk zrozumiał to jako oznakę skromności, bo amerykańscy politycy często takie noszą, aby
wyróżniać się w telewizji. Tłumaczyłem mu, że Wałęsa w taki sposób chciał wyrazić swój antykomunizm, ale nie na wiele się to zdało. Irlandczyk obstawał przy swoim.
Ludzie lubią personifikować skomplikowane procesy historyczne. Przedstawiciel angolańskiej „antykomunistycznej” UNITA przekonywał mnie, że Wałęsa jest właściwie tak wspaniały jak dr. Jonas
Savimbi, gdyż symbolizuje „cały naród” w swojej nieustającej walce o wolność. Wcale nie ironizował. W Japonii mówiono mi zgodnie, że „Wałęsa is good. Porando is good”. Znów mit swego chłopa,
który w nierównej walce pobił smoka. W Indonezji usłyszałem, że Wałęsa jest lepszy niż Gandhi, bowiem ten Hindus zszedł do ludu i nim kierował, a Wałęsa, będąc z ludu, sam go zmobilizował i jako
przywódca wyrażał najlepiej jego aspiracje, gdyż z niego się wywodził. Nawet w Singapurze, gdzie kultura nie toleruje spontaniczności, Wałęsa miał pozytywny image. Podobne poglądy o Wałęsie
jako swojskim chłopaku z ludu, który jest „taki jak my”, słyszałem od obsługi żaglówki na Fidżi czy od obnośnego kramarza owoców na Jamajce. Zawsze wiązało się to z pozytywnymi opiniami o
Polsce, zresztą wbrew stale powtarzanej propagandzie o „polskich obozach koncentracyjnych” i „polskim antysemityzmie”. Właściwie po śmierci Jana Pawła II jedynym pozytywnym i powszechnie
rozpoznawanym symbolem Polski jest Lech Wałęsa. Nie twierdzę, że prezydenta-elektryka
kochają wszyscy na świecie. Wałęsa nie daje sobie zbyt dobrze rady podczas kameralnych przyjęć czy bardziej cywilizowanych uroczystości, jak chociaż bale. Po prostu jest sobą, co nie zawsze
jest czarujące. W przeciwieństwie do wywodzącego się z podobnie skromnych środowisk Arnolda Schwarzeneggera, Wałęsa nie brał lekcji dykcji ani dobrego zachowania. Nie zawsze się uczy, często
nie obchodzi go, co chciano by od niego usłyszeć, szczególnie gdy sytuacja wymaga, aby być kurtuazyjnym. Kiedyś, chyba ze cztery lata temu, obserwowałem, jak w Waszyngtonie Wałęsa bardzo zawiódł małą, elitarną grupkę tzw. Reaganoutów – zwolenników śp. Prezydenta USA.
Byli wśród nich politycy, dyplomaci, eksperci od bezpieczeństwa narodowego oraz darczyńcy – ci, którzy fi nansowo wspomagali działania Ronalda Reagana. Tymczasem prezydent-elektryk wygłosił
przemówienie, w którym podkreślił swoją własną wielkość oraz opowiedział o tym, jak to „Lech Wałęsa i Papież Jan Paweł II obalili komunizm”. A przecież i on, i jego ludzie wiedzieli doskonale, do kogo miało być skierowane to wystąpienie. Nic by nie zaszkodziło dorzucić mimochodem, że pewne zasługi
ma też Ronald Reagan. Wrażenie zostawił po sobie kiepskie. Podobnie zawiódł na pewnym balu na Florydzie, bo zachowywał się nie lepiej niż jego wytatuowana córka, którą przywiódł ze sobą.
Zresztą Wałęsa nie jest dla zagranicznych elit. Jest dla ludu, dla pop-kultury.
Im większy jest tłum słuchających go ludzi, tym lepsze wrażenie, a zasługa należy się głównie tłumaczom, którzy starają się wałęsizmy przekładać jak najmniej wiernie na tubylcze języki. Charyzma
Wałęsy działa więc poza Polską wbrew temu, co mówi. Polega na obrazkach telewizyjnych sprzed ćwierć wieku, na tłumach, które prawie zawsze filmowano w jego kontekście. W tym sensie Wałęsa
spija śmietankę z masowego polskiego zrywu patriotycznego, jakim była „Solidarność.” Zagraniczna legendy Lecha Wałęsy jest w zasadzie nie do ruszenia. Obrosła mitem i wykatapultowała elektryka
ze stoczni na poziom światowej supergwiazdy. To prawda, że tak jak o Polsce, o Wałęsie właściwie nikt nic nie wie, ale to „nic” tłumaczy się przynajmniej na pozytywny odruch i sentyment do naszego
kraju. Naturalnie z tego nie wynika, że trzeba zaprzestać badań historycznych i zatrzymać
publikacje na temat TW „Bolka”.
Oznacza to jednak, że na temat takich rewelacji należy wyrażać się w kraju umiejętnie. Jest to dość trudna operacja. TW „Bolek” sam w dużym stopniu zniszczył swoją legendę. Bał się otwarcie powiedzieć o niegodnych uczynkach swojej młodości. Po 1989 roku wplątał się w układy ze swoimi dawnymi prześladowcami. Pomagała mu w ukrywaniu tego większość post-PRL-owskiej „elity”. Ale
prawda zawsze prędzej czy później wychodzi na wierzch. Ujawniając ją, trzeba robić to w taki
sposób, aby zniszczyć kłamstwo i podłość w Polsce. Trudno liczyć, aby wpłynęło to znacząco na zagraniczną opinię o Wałęsie. Dlatego dziwi fakt, że prezydent RP Lech Kaczyński zdecydował się
publicznie zabrać głos na ten temat. TW „Bolkowi” nie sposób więcej zaszkodzić, bo on sam sobie krzywdę zrobił. A mogło być inaczej.
Należało otworzyć archiwa w 1989 roku i w tej chwili Polacy już na takie rzeczy nie marnowaliby czasu. A tak to cała sprawa się ślimaczy i pozostaje bombą medialną. A gdyby w Polsce przed 19 laty zapanowała wolność a nie kontynuacja PRL, to historycy takimi sprawami dawno by się zajęli.
Odkłamanie historii odbyłoby się dużo spokojniej i Polacy mieliby je już z głowy. Gdyby przeprowadzono dekomunizację i lustrację od razu, nikt nie dostawałby szału na wieść o publikacjach naukowych takich jak praca Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza. Z pewnością politycy by szaleli, ale naukowcy robiliby swoje w spokoju. Proszę zobaczyć: w marcu w „Biuletynie IPN” Piotr Gontarczyk i Radosław Peterman opisali dokładnie dzieje TW „Leopolda”, oczyszczając Stefana Niesiołowskiego z zarzutów agenturalności. Nikt tego nie zauważył. Dopiero gdy „Rzeczpospolita” przedrukowała
badania dwójki historyków, zaczęła się bitwa. Stefan Niesiołowski uznał to za instrumentalizację jego sprawy, za niepotrzebne nagłaśnianie niechlubnej przeszłości TW „Leopolda”, który – jak twierdzi – raczej mało komu szkodził i z polityki się wycofał. Według jak zwykle pragmatycznego posła Niesiołowskiego, trzeba zająć się agenturą rosyjską, a nie jakimiś popłuczynami po ubekach.
Nota bene gdy w 1992 roku pojawiły się oskarżenia wobec Stefana Niesiołowskiego, zapytałem o to jego przyjaciela, Andrzeja Czumę, który zaprzeczył, ponieważ wierzył mu.
Poza tym z „ochłapów” podawanych publicznie wynikało, że kiedy Stefan rzekomo miał się stać kapusiem zarejestrowanym przez SB w Łodzi, siedział w więzieniu (chyba w Barczewie) – czyli poza jurysdykcją łódzkiej bezpieki. Coś się nie zgadzało. Gdyby mieli do czynienia z Polską, a nie z eks-PRL, takie sprawy wyjaśniłoby się spokojnie i dość prędko – w formie naukowej, bez histerii. Ale w eks-PRL archiwa trzymano zamknięte, więc badać nie było wolno. I to samo dotyczy sprawy TW „Bolka”,
za badanie której Stefan Niesiołowski nie powinien strzelać do chłopaków z IPN. Przecież gdyby nie to samo komando historyczne, nigdy by się nie dowiedział, że Adam Humer zamordował jego wuja, Tadeusza Łabędzkiego. I Humer, i Łabędzki, i Wałęsa są przecież częścią historii Polski, którą trzeba poznać. Bo inaczej w zbiorowej pamięci zwyciężą wersje Hitlera i Stalina.
Artykuł pochodzi z bieżącego ewydania „Najwyższego Czasu!”. Zachęcamy do wykupienia e-prenumeraty.
W sklepie nczas.com pojawiło się 15-ście książek zaliczanych do absolutnej klasyki. Polecamy również pakiety publikacji Janusz Korwin Mikkego, Stanisława Michalkiewicza, zbiór książek o Żydach itd.:
[nice_alert]UWAGA: Przedruk artykułów (w całości lub części) z działu „numer bieżący” oraz „ważne”, jest możliwy jedynie: a) za podaniem klikalnego źródła b) tylko w niezmienionej formie: artykuł + informacje poniżej artykułu np. o ewydaniu, nowych publikacjach w sklepie itp.[/nice_alert]