Okazało się, że i nam, i milionom innych Europejczyków tylko się wydawało, że Irlandczycy w swoim referendum obalili nowy traktat Unii Europejskiej. Szefowie rządów i państw, a także czołowi funkcjonariusze UE postanowili bowiem (20 czerwca), że ratyfikacja traktatu w siedmiu krajach Europy, które jeszcze jej nie przeprowadziły, powinna nastąpić w najbliższych miesiącach, choć konkretnego terminu nie ustalono.
Władze w Dublinie otrzymały czas do 15 października na przedstawienie swoich propozycji dotyczących dalszego postępowania ratyfikacyjnego. A Czesi wywalczyli sobie zapisanie
ważnego zastrzeżenia, że ratyfikacja traktatu lizbońskiego przez nich będzie mogła nastąpić dopiero po wydaniu pozytywnej decyzji przez czeski Trybunał Konstytucyjny.
Tzw. traktat reformujący UE miał wejść w życie, wedle wielokrotnych zapewnień polityków i urzędników UE, tylko w przypadku zgody wszystkich 27 państw uczestniczących we Wspólnotach Europejskich. Ale po odrzuceniu traktatu przez Irlandczyków takiej powszechnej zgody już nie ma. Projekt europaństwa upadł. Tymczasem politycy i funkcjonariusze UE twierdzą, że taka zgoda będzie, tylko trochę później, więc ratyfikację traktatu w pozostałych krajach (Czechy, Szwecja, Holandia, Malta, Belgia, Hiszpania i Włochy) należy kontynuować. Odpowiedni przykład dał lewicowy rząd w Londynie, który pospiesznie przeforsował w Izbie Lordów ratyfikację niechcianego przez Brytyjczyków eurodokumentu (18 czerwca).
Ten krok Londynu wywołał zdumienie krytyków projektów UE, w tym prezydenta Wacława Klausa, który powiedział: „irlandzkie »NIE« zamyka sprawę tego traktatu, trzeba zastąpić go innym dokumentem, nie rozumiem więc, po co Londyn ratyfikuje ten dokument. Politycy UE z Niemiec, Francji i Brukseli forsują więc nadal, wbrew woli większości narodów, dalsze ratyfikacje i chęć wprowadzenia w życie tej nowej wersji „konstytucji UE” – najpóźniej w połowie przyszłego roku. I wyraźnie zmierzają do powtórzenia referendum w Irlandii wiosną przyszłego roku. Czynią tak wbrew zasadom, które sami wcześniej uroczyście ustanowili. Widać wyraźnie, że dla tych współczesnych „demokratycznych” jakobinów i eurosocjalistów ich własne wcześniejsze słowa, obietnice i zasady są tylko narzędziem propagandy i zwodzenia wyborczych mas.
[nice_info]Projektom UE – na pohybel![/nice_info]
Tymczasem te „masy”, również w Polsce, niestety nadal całkiem błędnie kojarzą, że Unia Europejska to przede wszystkim swoboda podróżowania, podejmowania pracy w Europie itp. Nic bardziej mylnego. Bo przecież te swobody to wielka tradycja Europy średniowiecznej i późniejszej – aż do wybuchu
I wojny światowej (w latach 1100-1914 była znacznie większa swoboda podróżowania i podejmowania pracy w Europie, gdzie się chciało, niż dziś – choć o UE nikt nie słyszał). To także zasługa powojennej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG) i jej praw (z lat 1957-1992), z których Europejczycy, także ci z Polski, korzystają do dziś.
Te swobody i korzyści nie mają prawie nic wspólnego z obecnym projektem Unii Europejskiej.
Bo Unia Europejska to nie wczorajsze czy dzisiejsze, jeszcze dość przyjemne życie czy podróże – ale niezwykle groźny projekt ideologiczno – polityczny. Projekt w swej istocie neototalitarny i neosowiecki.
Unia Europejska to (w swym ideologiczno-bezbożnym jądrze) projekt totalnego „monitorowania” i nadzoru ludzi, ruchu towarów i zwierząt – wszystkiego, co się rusza. Pierwsze tego oznaki i zwiastuny, jak kontrola e-maili, SMS-ów i rozmów telefonicznych, liczne nakazy i zakazy
unijnej Brukseli czy Warszawy – mamy już przecież od miesięcy. A będzie coraz gorzej. Bo istotą postępującego eurosocjalizmu jest urzędniczo-policyjny nadzór, a jego ideałem możliwy bezruch i maksymalna redukcja większości ludzkich inicjatyw i swobód (z wyjątkiem dozwolonych „swobód”: aborcji, rugowania zasad chrześcijańskich w mediach i szkołach itp.).
Z punktu widzenia budowniczych i urzędników UE nadzór powinien być możliwie tak duży, jak tylko wytrzyma gospodarka, aby sprostać wymaganiom współczesnego przemysłu czy np. zapewnić zaopatrzenie obywateli w podstawowe dobra materialne – byleby tylko nie doszło do niekontrolowanego buntu ludności.
A zatem – niech żyją wspólny europejski rynek i wolny handel, wspólne międzynarodowe
prace i swobody w Europie oraz poszanowanie chrześcijańskiej tradycji narodów, a projektom federalnej Unii Europejskiej (europaństwa) – na pohybel!
[nice_info]Powtórne referendum? [/nice_info]
20 czerwca po południu nie były jeszcze znane szczegóły wszystkich postanowień „szczytu” szefów rządów i państw w Brukseli. Podobno nie wszystkim spodobał się 15 października jako data kolejnego „szczytu” i decyzji, co dalej z traktatem. Prezydent Francji Mikołaj Sarkozy powiedział jednak
dziennikarzom (19 czerwca wieczorem): – Nie możemy wywierać presji na Irlandię, ale ostateczny termin przyjęcia traktatu z Lizbony to wybory do Parlamentu UE. Odbędą się one w czerwcu przyszłego roku. – A jeśli nie będzie traktatu z Lizbony, nie będzie też dalszego rozszerzenia UE
– oświadczył prezydent. Przewodniczący Komisji UE Józef Barroso i inni politycy dawali do zrozumienia, że już w październiku oczekują od Irlandii konkretnych propozycji „wyjścia z impasu”. Nikt z nich nie
zanegował idei powtórnego referendum na Zielonej Wyspie. A niektórzy „stratedzy” UE, jak np.
politolog Antoni Missiroli, mówią wprost:
[nice_alert]Mamy już w ręku mocną kartę – decyzję władz brytyjskich o ratyfikacji traktatu. Teraz władze UE zobowiążą te kraje, które tego jeszcze nie uczyniły, do ratyfikacji traktatu jeszcze przed jesiennym szczytem Unii. Zobowiążą też Irlandię do podjęcia do tego czasu decyzji o przeprowadzeniu
ponownego referendum. UE może pomóc Irlandczykom w rozwiązaniu ich dylematu – może dołączyć do traktatu protokół zawierający gwarancje dla Dublina o zachowaniu przez Irlandię własnych rozwiązań w sprawach podatkowych, obyczajowych czy obronnych (dpa). [/nice_alert]
Eurokraci wkraczają więc wyraźnie na drogę metod sprawdzonych już w roku 2002 w Irlandii i w 1993 w Danii – najpierw postraszenia, a potem przekupienia najważniejszych polityków danego kraju
różnymi obietnicami, w tym protokołem wyłączenia kraju z kilku niewygodnych dla niego wymagań UE, a następnie przeforsowania traktatu w kolejnym głosowaniu powszechnym.
[nice_info]Stanowczość Niemców[/nice_info]
W pierwszych dniach po irlandzkim referendum wśród licznych głosów – świadectw bezradnej złości funkcjonariuszy UE – wyróżniały się stanowczością głosy kilku polityków niemieckich. Np. były przewodniczący Parlamentu UE, Mikołaj Hänsch (SPD), stanowczo wezwał Irlandczyków do zastanowienia się, czy chcą nadal pozostać w UE, czy też chcą z niej wystąpić. A państwa, które traktatu jeszcze nie ratyfikowały, Hänsch wezwał do szybkiego zakończenia ratyfikacji. Lider socjalistów w parlamencie UE, Marcin Schulz, dopuścił natomiast możliwość wykluczenia Irlandii z UE, gdyby ostatecznie odrzuciła ona traktat lizboński. „Jeśli wszystkie pozostałe państwa UE ratyfi kują go, a Irlandczycy nie przedstawią żadnego rozwiązania, pojawi się pytanie o ich pełne członkostwo
w UE”. Z kolei aktualny przewodniczący Parlamentu UE, Jan Gert Pöttering, powiedział na konferencji prasowej 19 czerwca: – Będziemy cierpliwi tylko do października; wtedy będziemy już dysponowali
„mapą drogową” określającą, co dalej z traktatem.
19 krajów już ratyfikowało traktat z Lizbony. Ich wola musi zostać uszanowana. W swej pierwszej reakcji na wynik referendum szef berlińskiego MSZ Franciszek Walter Steinmeier uznał za możliwe „wystąpienie Irlandii z europejskiej integracji na jakiś czas” w celu umożliwienia pozostałym państwom UE wprowadzenia traktatu w życie. Trzy dni później Steinmeier stwierdził, że specjalne klauzule, które zostały już zastosowane w latach 1992-1993, po odrzuceniu traktatu z Maastricht przez Danię, „mogłyby być dobrym rozwiązaniem obecnego kryzysu” („Der Spiegel”). Dania otrzymała wówczas zgodę na wyłączenie jej z przyjęcia waluty euro, z polityki wojskowej i z niektórych wymagań
polityki wewnętrznej UE.
[nice_info]Szczerość Broka[/nice_info]
Widać więc wyraźnie, że Niemcy i inni budowniczowie brukselskiego Związku Sowieckiego ani myślą uznać traktat z Lizbony za już nieaktualny. Liczą na to, że po zatwierdzeniu traktatu przez
wszystkie pozostałe państwa Irlandia otrzyma „propozycję nie do odrzucenia” – zorganizowania następnego referendum, uzupełnionego o chytre pytanie na temat woli dalszego członkostwa kraju w UE. Świadectwem tego jest wypowiedź Elmara Broka dla agencji dpa z 17 czerwca.
Brok stwierdził, że powtórne referendum w Irlandii jest „jedyną realistyczną alternatywą”, aby uniknąć długotrwałego podziału Europy. – Ale przy tym drugim głosowaniu musi być całkiem jasne, że chodzi o kwestię decydującą – o dalsze członkostwo Irlandii w UE. My wiemy, że 80 proc. Irlandczyków jest proeuropejskie – powiedział Brok. Podkreślił, że ludność Irlandii musiałyby tym razem wiedzieć, jakie konsekwencje miałoby ponowne „NIE”. Czołowy eurochadek wykluczył przy tym ewentualność jakichkolwiek negocjacji nad samym traktatem UE.
W razie ponownego irlandzkiego „NIE” po paru latach doszłoby do nowej inicjatywy założycielskiej (Neugründung) tych państw, które chcą unii politycznej. Byłoby to „jądro Europy” – oznajmił Brok.
[nice_info]Juncker krytykuje Berlin i Paryż[/nice_info]
Tę nadmierną stanowczość i arogancję niektórych polityków niemieckich skrytykował dość niespodziewanie premier Luksemburga Jan Klaudiusz Juncker. Oskarżył ich (17 czerwca) o stosowanie
swoistego szantażu wobec mniejszych państw, takich jak Irlandia, oraz o chęć wyizolowania Zielonej Wyspy ze Wspólnoty i zmuszenia Irlandczyków do ponownego głosowania. – Jeżeli Europa nie uzna
irlandzkiego sprzeciwu, będzie to typowe aroganckie postępowanie w stosunku do mniejszego kraju – ostrzegł Juncker. I ostro skrytykował zarówno Berlin, jak i Paryż za stosowanie takich właśnie środków
nacisku. Dodał, że jest przekonany, iż traktatu lizbońskiego nie uda się wprowadzić w życie od stycznia 2009 roku.
[nice_info]Merkel: pewne państwa mogą nie uczestniczyć…[/nice_info]
19 czerwca w Bundestagu kanclerz Aniela Merkel zdecydowanie odrzuciła pomysły dotyczące podziału UE i powstania tzw. Europy dwóch prędkości. –Traktaty UE przyjmowane są jednomyślnie. Inaczej się
nie da. To państwa członkowskie są panami unijnych traktatów – powiedziała Merkel, przedstawiając niemieckim posłom stanowisko Berlina tuż przed rozpoczynającym się szczytem UE w Brukseli. – Dyskusja o „Europie dwóch prędkości” czy „Europie twardego jądra” do niczego nie prowadzi,
a nawet jest nieostrożna – oceniła szefowa rządu RFN. Oznajmiła też, że pewne państwa mogą nie uczestniczyć w niektórych dziedzinach współpracy – np. we wspólnej walucie euro, strefi e Schengen czy polityce obronnej. – Jednak jeśli chodzi o rozwój instytucji, kompetencji parlamentów, Rady
UE, potrzebujemy jednomyślności – dodała p.Merkel. Stwierdziła, że UE nie ma już czasu do stracenia. „Nie możemy pozwolić na kolejną przerwę na refl eksję” (PAP). Czy ta ważna deklaracja szefowej rządu Niemiec – o możliwości nieuczestniczenia przez „pewne państwa” we wspólnej walucie
euro czy polityce obronnej – odnosi się faktycznie tylko do Irlandii (i nadal do Danii), czy może jest to przynęta dla władz Wielkiej Brytanii lub Czech? Bo chyba raczej nie dla rządowej Warszawy – już chyba totalnie przekonanej do projektu europaństwa i waluty euro.
Czas pokaże…
Artykuł pochodzi z bieżącego ewydania „Najwyższego Czasu!”. Zachęcamy do wykupienia e-prenumeraty.
W sklepie nczas.com pojawiło się 15-ście książek zaliczanych do absolutnej klasyki. Polecamy również pakiety publikacji Janusz Korwin Mikkego, Stanisława Michalkiewicza, zbiór książek o Żydach itd.:
[nice_alert]UWAGA: Przedruk artykułów (w całości lub części) z działu „numer bieżący” oraz „ważne”, jest możliwy jedynie: a) za podaniem klikalnego źródła b) tylko w niezmienionej formie: artykuł + informacje poniżej artykułu np. o ewydaniu, nowych publikacjach w sklepie itp.[/nice_alert]