O amerykańskim systemie zdrowotnym

REKLAMA

Naczelnym hasłem kampanii wyborczej Baracka H. Obamy była ,,zmiana”. Zmienić się miało wszystko co ,,złe” w życiu Ameryki, poczynając od zakończenia wojny w Iraku aż po reformę służby zdrowia. Od początku swojej prezydentury Barack H. Obama przynosi jedynie rozczarowanie swoim wyborcom. Tak zapewne stanie się także z reformą służby zdrowia, która zanim powstała ma wszelkie kwalifikacje do upadku.

Dom, samochód, jacht, podróż dookoła świata lub …dziecko!

REKLAMA

Pewna moja znajoma urodziła dziecko w jednym ze szpitali w stanie New Jersey. Do szpitala dojechała własnym samochodem, na salę porodową została wwieziona niemal w momencie porodu, dziecko urodziło się zdrowe po pięciu minutach. Następnego dnia popołudniu szczęśliwa mama wróciła z dzieckiem do domu. Udział szpitala w porodzie był żaden. Instytucja ta posłużyła w zasadzie przez półtorej doby jako hotel dla zdrowego dziecka i zdrowej matki. Opłacony kilkoma tysiącami dolarów lekarz nie zdążył dojechać do szpitala na czas, więc poród trwający około pięciu minut odebrał lekarz dyżurny. Wszystko byłoby piękne jak w hollywoodzkiej szmirze, gdyby nie drobny problem, że młoda mama – jak miliony innych Amerykanek – nie miała żadnego ubezpieczenia lekarskiego.

[nice_info]Trudno się więc dziwić jej rozpaczy, kiedy miesiąc później znalazła w swojej skrzynce pocztowej rachunek opiewający na kwotę 38 tysięcy dolarów. Całkowity realny koszt pobytu przez półtorej doby w szpitalu, licząc cztery posiłki i ubranko dla dziecka kosztował szpital być może około 200 dolarów. Naturalny i szybki poród nie wymagał użycia drogich lekarstw. Udział lekarza i pielęgniarek w tym porodzie był raczej symboliczny. Za taki wzorcowy poród młodzi rodzice muszą zapłacić tyle, ile za nowy, bardzo dobry samochód. Dlatego wiele par decyduje się na urodzenie dziecka w domu w asyście akuszerki (wcale nie taniej). Co zrobić jednak, kiedy ciąża jest zagrożona i wymaga wielomiesięcznej kontroli szpitalnej?[/nice_info]

Koszty pobytu w szpitalu często przekraczają milion dolarów. Na początku 2009 roku telewizja PBS
wyemitowała program z dokumentalnej serii „Frontline” przedstawiający dramatyczną sytuację milionów Amerykanów, którzy zbankrutowali z powodu rachunków szpitalnych. Program przedstawiał między innymi przykład Melindy Williams – żony jednego z kierowników firmy Microsoft – Marka Williamsa. W połowie drugiego trymestru ciąży odkryto u niej szczególne zagrożenie płodu. Kobieta spędziła kilka tygodni w Swedish Hospital of Seattle. Dziecko urodziło się dziewięć tygodni przed terminem i wymagało stałej hospitalizacji. Nikt nie zaprzeczy, że opieka medyczna, jaką zapewniał Szwedzki Szpital w Seattle była na najwyższym możliwym poziomie.

Rachunek za pobyt w tym szpitalu był także największy, jaki można sobie wyobrazić na świecie. Podliczywszy wszystkie możliwe usługi, przekraczał on kwotę miliona dolarów. Państwo Williams mieli jednak szczęście. Mark był zatrudniony w firmie Microsoft, która wszystkim swoim pracownikom opłaca 100 % rodzinnego ubezpieczenia medycznego. Pytanie jednak, ilu jest takich Marków, mających szczęście pracować dla tak hojnej firmy jak Microsoft.

Health system sucks – Służba zdrowia jest do….

Microsoft zatrudnia 55 tysięcy pracowników. Najczęściej młodych, wykształconych i dbających o zdrowie ludzi, którzy rzadko korzystają z dobrodziejstw ich korporacyjnego systemu ubezpieczenia
zdrowotnego. Ale Microsoft to gigant, który może sobie pozwolić nawet na pracownicze wycieczki na księżyc. Tymczasem w USA istnieją miliony małych firm (do ich zakładania namawiają politycy), które muszą podpisywać umowy z małymi, złodziejskimi, lokalnymi towarzystwami ubezpieczeniowymi. Oto znany przypadek Kaiser Family Foundation – firmy kalifornijskiej, zatrudniającej 120 osób. Jej szef dr Drew Altman do dzisiaj wspomina przerażenie pracowników na zebraniu, podczas którego ogłosił, że jedna z koleżanek została zabrana do szpitala, ponieważ wykryto u niej szczególnie zagrożoną ciążę, wymagającą natychmiastowej, wielotygodniowej i specjalistycznej hospitalizacji. Firma wielkości Kaiser Family Foundation ma prawnie zastrzeżony obowiązek wykupienia ubezpieczenia korporacyjnego dla pracowników.

[nice_info]Ale wolny rynek to wolny rynek. Koszta idą w rzeczywistości z kieszeni całej załogi zakładu pracy. Wydatek kilku milionów dolarów za rachunki pracownicy, która urodziła dwójkę wcześniaków o mało nie doprowadził fundacji na skraj bankructwa. Pobyt jednej pracownicy w szpitalu pociągnął za sobą konieczność wymówienia kilkunastu innym pracownikom. Co ciekawe, wysokość składki miesięcznej, jaką ta fundacja płaci ubezpieczycielowi wzrosła nagle o 78%. Zgodnie z prawem stanu Kalifornia firma ubezpieczeniowa odmówiła przedstawienia powodów tak gwałtownej podwyżki składki.[/nice_info]

Nie jest to prawo wolnego rynku obowiązujące w rozwiniętym kraju. To bezhołowie czarnej Afryki. Na mapie Ameryki jedynym miejscem, gdzie istnieje stanowe ubezpieczenie medyczne jest stan Alaska. Ale jakość usług medycznych jest tam wprost proporcjonalna do gęstości zaludnienia.

,,Szukam pracy nisko-płatnej, ale z ubezpieczeniem zdrowotnym”

Niezależnie od kryzysu finansów publicznych, spadku wartości dolara czy faktu, że kilku czerwonych pajaców ogłosiło przed kamerami, że rezygnują z dolara jako waluty rozliczeń międzynarodowych – Stany Zjednoczone są najbogatszym krajem świata. Tymczasem jego obywatele – statystycznie najzamożniejsi ludzie na świecie – mają system opieki zdrowotnej rodem z trzeciego świata. Ameryka ma najlepsze zaplecze medyczne i jest liderem w innowacjach leczniczych, ale Amerykanie nie mają do nich dostępu, jak kiedyś obywatele PRL nie mieli do towarów w Pewexie. Setki tysięcy ludzi w USA odkłada wykonanie prostych zabiegów chirurgicznych ze względu na ich bajońskie koszty.

[nice_alert]Około 100 milionów Amerykanów ma korporacyjne ubezpieczenie zdrowotne. Nie wszyscy pracodawcy są jednak tak hojni jak Microsoft. Większość firm ubezpiecza pracowników do określonej kwoty. Bardzo często wszystkie koszty poniżej określonej sumy (wziętej najczęściej z sufi tu, np. 7500 dolarów) płaci osoba ubezpieczona. W większości przypadków pracodawca odbiera sobie dużą część z wynagrodzenia pracowników na pokrycie kosztów składki ubezpieczeniowej.[/nice_alert]

Wiele korporacji ma podpisane umowy z małymi firmami ubezpieczeniowymi, zapewniającymi jedynie podstawową opiekę medyczną, najczęściej zawężoną do ,,spotkania” z lekarzem internistą. Wyobraźmy sobie sytuację, że raz w tygodniu otrzymujemy czek na kwotę 1200 $ zmniejszoną o 400 $ z tytułu ubezpieczenia zdrowotnego, a kiedy zachorujemy ubezpieczenie pokrywa jedynie dwa pierwsze dni naszego pobytu w szpitalu. Nikt nas stamtąd nie wyrzuci, będziemy traktowani nadal tak samo jak inni pacjenci, ponieważ tak nakazuje prawo federalne – America’s Affordable Health Choices Act lub inne odpowiednie przepisy prawne, jednak rachunek za ponadnormatywne przekroczenie ubezpieczenia zapłacimy z własnej kieszeni.

Ale i tak nie można narzekać na taką sytuację, ponieważ indywidualne ubezpieczenie medyczne jest nieporównywalnie droższe i wymaga idealnego, wręcz olimpijskiego stanu zdrowia kandydata. Wiele osób w USA nie ma szans na zakwalifikowanie się do prywatnego ubezpieczenia, więc pierwszym kryterium przy wyborze pracy jest dobre korporacyjne ubezpieczenie zdrowotne. Ambicje, wymiar urlopu i zarobki są często drugorzędne.

Błędne koło

Jeżeli w Ameryce nie jesteś ubezpieczony zdrowotnie, wcześniej czy później grozi ci bankructwo. Dlatego nie mając ubezpieczenia, bardziej opłaca się być biednym niż bogatym, bo jak przydarzy się choroba, szpital będzie musiał cię przyjąć na podstawowe leczenie, a rachunki będzie mógł wysłać na Berdyczów. Miliony ludzi nie przekraczających drugiego progu podatkowego płacą każdego miesiąca raty po 10 lub 20 $ miesięcznie za jakiś pobyt w szpitalu.

[nice_info]Większość będzie tak robić do końca życia. W zasadzie spłacając te drobne kwoty, dłużnik szpitala jest nietykalny dla windykatorów, ponieważ wykazuje ,,dobrą chęć” spłaty długu. Rocznie dziesiątki tysięcy amerykańskich rodzin ogłasza bankructwo. Przez jakieś choróbsko, o którym Polacy nawet by nie pamiętali, Amerykanie sprzedają (najczęściej bez zysku) swoje niespłacone domy, wynajmują jakieś małe mieszkanka i spalają przez lata tony papierów wysyłanych przez wygrażających im windykatorów. Czy to ma być zdrowy system wolnorynkowy czy parodia porządku społecznego?[/nice_info]

Jesteś chory? Jedź na północ!

Amerykanie i Kanadyjczycy wzajemnie z siebie drwią. Ale kiedy jest kryzys gospodarczy, Kanadyjczycy szukają pracy w Stanach. Z kolei kiedy jakiś idiota w gabinecie owalnym ogłasza kolejną ,,chwalebną wojnę” z supermocarstwem, takim jak Wietnam, Grenada czy Irak, młodzi Amerykanie ochoczo wymieniają swoje amerykańskie paszporty na dokumenty z czerwonym klonowym liściem. Jednak prawdziwą symbiozę między narodami Ameryki Północnej tworzy dopiero ,,turystyka zdrowotna”.

[nice_info]Niezależnie od gwałtownego wzrostu cen paliw nadal opłaca się jechać z Nowego Jorku do Kanady w celu realizacji recept lekarskich. ,,Na północy” leki są kilkakrotnie tańsze niż w Stanach. W Kanadzie tańsza jest też większość usług medycznych. Czy są one na gorszym poziomie? W żadnym wypadku! Niemal wszystkie złożone operacje i zabiegi medyczne są wykonywane w Kanadzie. Z tą jednak różnicą, że obywatele Kanadyjscy są objęci narodowym ubezpieczeniem medycznym. Nie jest to jednak system, jaki chce wprowadzić w Ameryce Barack H. Obama.[/nice_info]

Demokratyczna ,,reforma” systemu ochrony zdrowia polega na ustawowym przypisaniu prawa do „darmowego” leczenia uprzywilejowanym grupom mniejszości narodowych lub ludziom skrajnie biednych. Oznacza to mnożenie kolejnych obskurnych placówek zdrowotnych i obciążenie specjalnymi podatkami ludzi najbogatszych, prawdziwych twórców dochodu narodowego USA. Jest to reforma z góry skazana na porażkę, ponieważ nie wprowadza odpowiednich regulacji do obecnego systemu ani nie tworzy publicznej służby zdrowia.

Jej jedynym celem jest rabunkowa polityka fiskalna najbardziej przedsiębiorczych Amerykanów na rzecz od dawna objętych „darmowymi” programami stanowymi mniejszości. Klasa średnia nadal pozostanie chłopcem do bicia.

REKLAMA