Urzędnicze imperium ministra Rostowskiego

REKLAMA

Choć minister finansów Jacek Vincent-Rostowski od początku mówi o konieczności oszczędzania i zaciskania pasa w czasie kryzysu, jego resort jest najkosztowniejszym ministerstwem. Daje również najbardziej wyraźny dowód tego, jak nieodpowiedzialnie państwowe pieniądze wydają urzędnicy powołani do rozsądnego gospodarowania nimi. „Najwyższy CZAS!” postanowił przyjrzeć się, w jaki sposób publicznymi pieniędzmi gospodaruje administracja Jacka Vincenta-Rostowskiego.

47,5 miliona zł – taką kwotę bez procedury przetargowej Ministerstwo Finansów wydało w 2007 roku na uruchomienie i użytkowanie sieci rozległej (WAN) przez pracowników ministerstwa. Dostawcą usługi była Telekomunikacja Polska. Prawie 17 milionów złotych resort wydał w tym samym czasie na „zakup wyspecjalizowanych usług narzędzi informatycznych”. Także na ten zakup ministerstwo wcześniej nie ogłosiło przetargu. Podobnie kontrowersyjnych przetargów było od początku 2006 roku kilkadziesiąt, a kwoty często przekraczały milion złotych (patrz tabelka).

REKLAMA

[nice_info]Żeby było jeszcze zabawniej, resort finansów płacił często za systemy pozwalające na sprawną obsługę innych urzędów. Dla przykładu: 20 lutego 2007 roku ministerstwo wydało 7,2 mln zł na „dostosowanie do funkcjonalności” systemu komputerowego Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Wszystko przez to, że system ARiMR okazał się niewygodny.[/nice_info]

W tym ostatnim fakcie może nie byłoby nic zaskakującego, gdyby nie to, że na systemy komputerowe kupowane od 2005 roku (również w trybie „z wolnej ręki”) ARiMR wydała 420 milionów złotych, potem dodatkowe 126 milionów na „usługi związane z IT”, wreszcie 35 milionów na „realizację wymagań departamentów merytorycznych na modyfikację systemów IT”. Wszystkie te wydatki ARiMR, dokonane w trybie bezprzetargowym, okazały się nieskuteczne, jednak urzędnicy Ministerstwa Finansów, zamiast zawiadomić prokuraturę o skandalicznym marnotrawstwie (kodeks karny nazywa to „narażenie na straty Skarbu Państwa”), dołożyli kolejne kilka milionów na poprawę funkcjonalności systemu.

Fatalny przepis

Te skandaliczne zakupy za kwoty przekraczające wielokrotnie wartość rynkową towaru są możliwe dzięki umiejętnemu stosowaniu „Ustawy o zamówieniach publicznych”. Ustawę tę tworzyli urzędnicy… Ministerstwa Finansów. Teoretycznie zobowiązuje ich ona do rozpisania odpowiednio wcześniej przetargu nieograniczonego (musi być podany do publicznej wiadomości). Przetarg odbywa się w systemie punktowym i wygrywa go ta firma, która uzyska najwięcej punktów.

[nice_info]– Nieuczciwi przedsiębiorcy poradzili sobie z obchodzeniem tych zapisów – tłumaczy Zbigniew Wróblewski, emerytowany oficer Centralnego Biura Śledczego. – Stosuje się tutaj dwa mechanizmy. Pierwszy polega na ustawieniu kryteriów przetargu w taki sposób, aby mogła go wygrać tylko jedna firma. Drugi polega na tym, że firmy dogadują się ze sobą i w uzgodnionym momencie wycofują się z przetargu, pozostawiając na placu boju tylko jedną, która wygrywa.[/nice_info]

Urzędnicy mogą jednak nie przestrzegać przepisu o rozpisywaniu przetargów. Umożliwia im to art. 67 ustawy o zamówieniach publicznych, który zezwala na zakupy z wolnej ręki „z przyczyn technicznych o obiektywnym charakterze” lub ze względu na „wyjątkową sytuację niewynikającą z przyczyn leżących po stronie zamawiającego”. Brakuje jednak precyzyjnych regulacji, co oznaczają te dwa zapisy.

[nice_info]W praktyce więc wygląda to tak, że urzędnicy dokonują dowolnych zamówień w trybie „z wolnej ręki” i zawsze są w stanie uzasadnić to nieprecyzyjnym przepisem.[/nice_info]

– To ewidentnie korupcjogenny przepis – mówi Robert Gwiazdowski, prawnik i wieloletni prezes Centrum im. Adama Smitha. – Prawo powinno nakładać obowiązek prowadzenia przetargu, a jedynym jego kryterium powinna być cena. Przepisy powinny być tak skonstruowane, aby przetarg wygrywał ten, kto za dany produkt zaoferuje najniższą cenę. Zdaniem Gwiazdowskiego, każdy inny zapis prawny skłania nieodpowiedzialnych urzędników do nadużyć.

Armia urzędników

Zakupy „z wolnej ręki” po zawyżonych cenach to tylko jeden z bardzo wielu przykładów braku szacunku urzędników resortu finansów dla publicznych pieniędzy. Ministerstwo jest jednym z największych urzędów centralnych w Polsce. W samej centrali pracuje dziś prawie 2400 osób, czyli o 20 procent więcej niż jeszcze trzy lata temu (patrz tabelka).

tabela-2

Do dyspozycji urzędnicy mają jeden z największych budynków w Polsce, w dodatku położony w najdroższym miejscu stolicy, na rogu ulicy Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Jego roczne sprzątanie kosztuje 2,4 mln zł. Co ciekawe, firma, która się tym zajmuje, również została wyłoniona w trybie bezprzetargowym.

Miliony na podróże

Armia urzędników ma do swojej dyspozycji ponad 100 samochodów służbowych, których eksploatacja kosztuje
rocznie ponad 2 miliony złotych. Z każdym rokiem pracownicy resortu coraz więcej i coraz dalej podróżują służbowo. W ostatnich latach odwiedzali m.in. Rosję, USA, Kanadę i wszystkie kraje Unii Europejskiej. Do 2006 roku roczne koszty wyjazdów zagranicznych urzędników nieznacznie przekraczały 2 miliony złotych. Od 2007 roku mieszczą się w granicach 3-4 milionów złotych. I niestety nic nie wskazuje na to, aby na tym miały się zatrzymać.

Tak samo jak nie ma perspektyw na jakiekolwiek ograniczenie ministerialnej biurokracji. W styczniu tego roku resort ogłosił, że na terenie całego kraju chciałby zatrudnić… 16,5 tysiąca osób do kontroli podatkowej. A Jacek Vincent Rostowski z uporem powtarza, że z powodu kryzysu trzeba oszczędzać publiczne pieniądze…

REKLAMA