Socjaliści coraz modniejsi

REKLAMA

W związku z nadzwyczajnie srogą zimą, która nawiedziła północną półkulę naszego globu, mogliśmy przynajmniej na kilka tygodni odetchnąć od propagandy globalnego ocieplenia, bo trudno zmarzniętych, często pozbawionych prądu i wody lub uwięzionych przez zaspy śnieżne ludzi straszyć skutkami upałów i suszy. Oczywiście dzień robi się już coraz dłuższy, więc jest tylko kwestią tygodni, jak zrobi się cieplej i trzódka Ala Gore’a znowu zacznie nas straszyć ociepleniem klimatu, które czasami skutkuje jego oziębieniem, ale na razie jest jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się nad innymi problemami.

Mamy, jak wiadomo, tzw. rok wyborczy, który skłania do przemyśleń na temat stanu polityki i osób ową politykę realizujących lub do tego aspirujących. W czasie, kiedy Polacy, jak co roku, trwali w nastroju świątecznym, odbywały się m.in. wybory prezydenckie w Chorwacji, które zdecydowanie wygrał niejaki Ivo Josipović. Josipović lata 80. szczęśliwie przetrwał w Związku Komunistów Chorwacji, by następnie zapisać się do obozu socjaldemokratów. Przez następne lata udzielał się jako ekspert w różnych organizacjach afiliowanych przy instytucjach unijnych, by wreszcie dać się namówić na powrót do socjaldemokratów. Powrót zwieńczony zresztą ostatnim sukcesem wyborczym, który osiągnął, głosząc hasło borby protiv korupcije i kriminala.

REKLAMA

Nieformalni sprzymierzeńcy

Widać więc, że jego kariera nieco przypomina polityczną biografię np. Włodzimierza Cimoszewicza, także „niezależnego” komunisty, tzn. pardon – oczywiście, że nie komunisty, ale socjaldemokraty zatroskanego o „czyste ręce” naszej władzy. Cimoszewicz podobno jeszcze nie dał się namówić do prezydenckiego wyścigu, ale już oświadczył, że nawet nie startując, zrobi wszystko, aby „zablokować” Kaczyńskiego. Wprawdzie ci, którzy znają lepiej obecnego prezydenta, świadczą, że tym, który najskuteczniej blokuje Kaczyńskiego, jest sam Kaczyński, ale przecież od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza że mogą się jeszcze objawić siły gotowe poprzeć obecnego prezydenta. Zresztą z kandydatury Cimoszewicza Kaczyńscy wydawali się zadowoleni, mniemając – zapewne słusznie – że jeśli komuś będzie ona odbierała głosy, to raczej konkurentom obecnego prezydenta. Także na łamach sprzyjającej Kaczyńskim „Rzeczpospolitej” Cimoszewicz wyjawił, iż „nie wyklucza, że Tusk nim gra”, ale on i tak będzie „balansował” pomiędzy Olechowskim a Szmajdzińskim, do których W związku z nadzwyczajnie srogą zimą, która nawiedziła północną półkulę naszego globu, mogliśmy przynajmniej na kilka tygodni odetchnąć od propagandy globalnego ocieplenia, bo trudno zmarzniętych, często pozbawionych prądu i wody lub uwięzionych przez zaspy śnieżne ludzi straszyć skutkami upałów i suszy.

Oczywiście dzień robi się już coraz dłuższy, więc jest tylko kwestią tygodni, jak zrobi się cieplej i trzódka Ala Gore’a znowu zacznie nas straszyć ociepleniem klimatu, które czasami skutkuje jego oziębieniem, ale na razie jest jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się nad innymi problemami. mu „jednakowo blisko”. Zapewne z tego powodu, że jeden był i jest nadal prominentnym działaczem postkomuny, a drugi był (chociaż kto wie…) agentem wywiadu – i to nawet o co najmniej dwóch pseudonimach. Ta sama „Rzeczpospolita” od pewnego czasu z pozornie niezrozumiałych względów miała też dużo rewerencji dla politycznych i nader obszernych komentarzy Pawła Piskorskiego zamieszczanych na tychże łamach, którego nagle wziął również w obronę sam Jarosław Kaczyński, upatrując w nękaniu Piskorskiego przez organy ścigania przejawu narastającej walki przedwyborczej. Pewnie miał zresztą rację, tak samo jak prawie pewne jest to, że nagły ukłon PiS-owskej prawicy w stronę Piskorskiego ma swoje źródło także w fakcie, że działania tego „złotego chłopca” są konkurencyjne wobec jego dawnej partii, czyli PO. Jednym słowem: wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem.

Urodzaj na lewicy

Ale wracając do kandydatów na prezydenta, to jest ich już kilku (trzech oficjalnych – Nałęcz, Szmajdziński i Olechowski, a dwóch wyczekujących na dogodny moment na ogłoszenie decyzji – Kaczyński i Tusk), przy czym zgodnie z tendencją światową, wszyscy jacyś tacy lewicowi, co najwyżej – stosując przez analogię kryteria wymyślone niegdyś przez przedwojennego socjalistę Adama Próchnika – jedni mają białe podniebienia, a inni czarne. Chociaż… Profesor Tomasz Nałęcz, stylizujący się na polskiego Obamę, zapewne gotów sam poczernić sobie nie tylko podniebienie, ale i całą facjatę. Dla Polski ważne okażą się także wybory prezydenckie na Ukrainie, które – patrząc na przedwyborcze notowania kandydatów – bezlitośnie zweryfikują mrzonki prowadzonej w ostatnich latach przez prezydenta Kaczyńskiego polityki jagiellońskiej lub – jak to też inaczej nazywano jeszcze przed wojną – polityki prometejskiej.

Data wyborów ukraińskich zbiega się z obchodzonym wtedy w Polsce Dniem Judaizmu, ale w rzeczywistości również i tamtejsi faworyci – pomijając nawet fakt koloru ich podniebienia – reprezentują lewicę, a co najwyżej niektórzy są jeszcze dodatkowo socjalistami narodowymi. W ten marsz lewicy do władzy wpisuje się także hasło kampanii prezydenckiej wygranej przez wspomnianego wcześniej Ivo Josipovicia, które brzmiało „Nova pravednost”, co tłumaczy się jako „Nowa sprawiedliwość”. Jak widać, po „sprawiedliwości społecznej” przyszedł czas na „nową sprawiedliwość”, a znając zamiłowanie i dryg tubylczych pracowników przemysłu rozrywkowego do kopiowania zagranicznych formatów, wkrótce jakaś odmiana tej „nowej sprawiedliwości” zagości i na tutejszych salonach. Bo ludziom trzeba dawać cały czas poczucie jakiejś zmiany, nowości i idącej za ta nowością nowej nadziei, choćby za tą zmianą stały cały czas te same osoby, które na korytarzach sejmowych albo w telewizyjnych studiach zdążyły się już nawet zestarzeć. Szmajdziński jeszcze parę lat temu mógłby, idąc za przykładem profesora Nałęcza, stylizować się na polskiego Kennedy’ego, a dzisiaj już niestety szósty krzyżyk na karku – co zauważyła niezastąpiona posłanka Senyszyn, wyrokując, że kandydat przypomina już raczej „Gregory Pecka, i to z daleka”.

Potrzeba konserwatywnej reakcji

W wyborach prezydenckich w Polsce w 2005 roku brało udział 14 kandydatów. Niektórzy z nich jak byli nieznani wtedy, tak pozostali szczęśliwie zapomniani do dzisiaj. Jak pamiętamy, 70 proc. wszystkich głosów w pierwszej turze zgarnęli Tusk z Kaczyńskim, z których pierwszy jest dzisiaj premierem, a drugi prezydentem. Prezydent Kaczyński we wszelakich sondażach (oprócz tych robionych na zamówienie PiS, ale tak utajnionych, że nikt ich nie zna – kłania się słynne Jarosława Kaczyńskiego: „gdybyście wiedzieli to, co ja…”) przegrywa ze wszystkimi kandydatami – nawet z takimi czysto potencjalnymi – i akurat w tym przypadku można założyć, że te opinie w miarę dobrze odzwierciedlają stan rzeczywisty. Kaczyński, wbrew różnym martyrologicznym wytłumaczeniom, dostał w 2005 roku silny mandat do rządzenia wsparty sprzyjającym układem w parlamencie i telewizji publicznej. Wszystko to zostało przeputane – i to w taki sposób, że budziło często zdumienie i zażenowanie samych zwolenników tego obozu politycznego. Co ciekawe, w takich ważnych sytuacjach jak negocjowanie, a następnie ratyfikowanie traktatu lizbońskiego, można było zauważyć, jakby prezydent nie był samodzielny w swoich stanowiskach, a jedynie powtarzał mantry od dawna słyszane na politycznych salonach.

Tak samo jak jego brat, który jako premier oddał władzę i de facto przegrał przyspieszone wybory jedynie po to, aby usunąć z parlamentu Samoobronę i LPR, jakby obawiając się tych ugrupowań właśnie w kontekście niechybnej debaty nad ratyfikacją traktatu konstytucyjnego. W tej sytuacji trochę zaskakująco brzmią głosy wypowiadane niekiedy z prawej strony politycznej sceny, a kontestujące nadchodzące wybory jako mało istotne z uwagi na coraz mniejszą rolę naszego kraju wobec decyzji zapadających w Brukseli. „Jesteśmy mali, ale jesteśmy”; „trzeba iść, żeby dowiedzieć się, dokąd można zajść”; „nie próbując, nigdy nie dowiemy się, co można było zrobić” – te i wiele innych sloganów można jeszcze przytaczać na zanegowanie tego rodzaju defetyzmu, przedstawianego często przewrotnie jako rodzaj powrotu do pracy organicznej. Oczywiście nie można – tak jak to czynią niekiedy stronnictwa prawicowe – zajmować postawy dobrego prawodawcy, który czeka, aż ludzie się na nim poznają, popadając z czasem w rozgoryczenie przekraczające granice sekciarstwa. Ale doświadczenie historyczne uczy, że jedynie praca polegająca na „wychowaniu” sobie elektoratu oraz jednoczesne prowadzenie akcji politycznej mogą przynieść wyborcze sukcesy. Istnieje potrzeba pokazania, że w ostatnim dwudziestoleciu żaden rząd nie realizował polityki wolnorynkowej i nie było jeszcze prezydenta, który wyznawałby konserwatywne wartości.

Wydaje się, że przykładów na to nie brakuje, jedynym problemem są natomiast ludzie – nie tylko wyborcy, ale także polityczni działacze, ich dobra wola i umiejętności.

REKLAMA