Google – Chiny. Cyberstarcie

REKLAMA

W styczniu 2010 roku amerykańska firma internetowa Google rzuciła wyzwanie chińskiemu rządowi. Tym samym rozpoczęła się pierwsza wojna internetowa XXI wieku, której stawką jest przyszły kształt globalnej sieci. Na naszych oczach tworzy się internet w formie, jaką będą znać i z rzadka już kwestionować, przyjmując ją jako coś oczywistego, nasze dzieci i wnuki.

12 stycznia na firmowym bloku Google’a pojawił się wpis, w którym władze koncernu poinformowały o wykryciu cyberataku pochodzącego z Chin. Zaatakowano ponad 20 firm z branży zaawansowanych technologii IT i zdaniem kierownictwa Google’a, wykradziono tajne technologie i kody operacyjne. W dodatku, jak oznajmiło kierownictwo firmy, inwigilowano aktywistów praw człowieka używających kont gmail. Google zapowiedział gotowość do wycofania się z Chin i w rewanżu ogłosił całkowite zniesienie blokad w internecie na wrażliwe dla chińskiego rządu hasła (między innymi: Tybet, Tajwan, prawa człowieka, protesty na placu Tiananmen 4 czerwca 1989 roku), które w 2006 roku, kiedy wszedł na chiński rynek, zgodził się blokować. Kilkadziesiąt godzin później, bez podania ofi cjalnej przyczyny, Google powrócił do blokady i przystąpił do długich i żmudnych negocjacji z Pekinem. W drugiej połowie marca stawało się jednak coraz bardziej pewne, iż żadnego kompromisu nie będzie.

REKLAMA

– Firma Google musi przestrzegać chińskiego prawa, a jeśli tego nie będzie robiła, poniesie konsekwencje – grzmiał minister przemysłu i technologii informatycznych w rządzie Chin, Li Yizhong. – Jeśli robisz coś, co nie jest zgodne z chińskim prawem i przepisami, nie jesteś przyjacielem, jesteś nieodpowiedzialny i będziesz musiał ponieść konsekwencje – dodał. – To, czy wycofają się, czy nie, zależy od nich. Lecz jeśli to zrobią, chiński rynek internetu wciąż będzie się rozwijał. 22 marca władze koncernu zapowiedziały, iż wszystkie wpisy z google.cn będą przekierowywane na niecenzurowaną przeglądarkę, znajdującą się w cieszącym się do 2047 roku znaczną autonomią Hongkongu – www.google.com.hk. Następnego dnia okazało się, że wszystkie hasła i tak zostały zablokowane. Na przykład po wpisaniu w pasek wyszukiwania google.cn frazy „protesty demokratyczne na placu Tiananmen” na ekranie pojawia się komunikat „strony nie odnaleziono”.

W opinii Duncana Clarka z firmy BDA China Ltd., która zajmuje się badaniem rynku nowych technologii, władze Państwa Środka mogą bez trudu zablokować wszelki dostęp z ChRL do usług w Hongkongu lub zmusić chińskie firmy telekomunikacyjne do spowolnienia szybkości uzyskiwania odpowiedzi. Jak podkreśla Clark, tak naprawdę wszystko zależy od „zawziętości” Pekinu.

To największe dotychczasowe w dziejach ludzkości cyberstarcie należy rozpatrywać w trzech wzajemnie ze sobą splecionych aspektach: biznesowym, politycznym i społecznym (czy też obywatelskim). Ukształtują one światowy internet XXI wieku. Jednym z jego fundamentów będzie olbrzymi wpływ Chin, które już obecnie są największym rynkiem internetowym świata. A będzie on jeszcze większy, gdyż rynek ten w dalszym ciągu rośnie jak na drożdżach i już wkrótce będzie dwukrotnie większy niż amerykański. Od 2000 roku, gdy w Chinach po internecie surfowały zaledwie 22 miliony użytkowników, następuje efekt śniegowej kuli. W 2005 roku, gdy Google podjął decyzje, iż wchodzi za Wielki Mur, liczba ta osiągnęła 103 miliony. Od tamtej pory wzrastała w tempie 10-19 procent rocznie, by w zeszłym roku osiągnąć wzrost 28,7 procenta. Szacuje się, iż dziś za Wielkim Murem mieszka 384 milionów internautów i przez najbliższe lata liczba ta powinna się zwiększać o kolejne dziesiątki milionów rocznie. Istotny jest na pewno wspomniany aspekt biznesowy. Zarówno rząd chiński, jak i wielu niechętnych Google’owi komentatorów podkreśla, iż firma doskonale dawała sobie sprawę z tego, jak działa chiński internet, i w 2006 roku, wchodząc na rynek, bez problemu zaakceptowała fakt, iż określone frazy będzie musiała blokować. Co takiego zmieniło się od tamtego czasu? Google, który posiada nieco ponad 30 procent rynku i skupia kilkadziesiąt milionów internautów otwartych na świat i technologiczne nowinki, wyraźnie jednak przegrał z prostą, lokalną i można powiedzieć: bardziej „ludową” wyszukiwarką baidu. com (to coś jak starcie na naszym rynku bardziej międzynarodowego Facebooka i swojskiej Naszej Klasy), której udział w rynku wynosi około 60 procent przychodu (jeśli chodzi o wyszukiwania, Google przegrywa 21 do 74).

Niektóre krytyczne głosy w styczniu tego roku podejrzewały nawet Google’a o zwykłą reklamę w formie darmowych newsów i artykułów w światowej prasie. Konkurencyjny Microsoft, zamiast włączyć się w kampanię na rzecz walki z cenzurą w Chinach, nazwał działania Google’a „najbardziej żałosną taktyką biznesową wszech czasów”. I w tym miejscu kończy się biznes, a zaczyna polityka. Abstrahując od histerycznych lub jednostronnych komentarzy na Zachodzie, trzeba sobie jasno powiedzieć, iż od 1978 roku pomysł na modernizację Chin sprowadza się do utrzymania dyktatury i prawa weta rządu, który arbitralnie decyduje o tym, co osłabia niezbędną dla przeprowadzenia stabilność, a co przyczynia się do jej utrzymania. Tym samym Pekin znalazł się w pułapce i albo utrzyma stworzony w początkach chińskiej sieci system kontroli, nazywany Wielkim Murem Internetowym (The Great Firewall of China), albo zgodzi się na warunki Google’a i demontaż tego muru.

Wówczas nastąpiłby efekt domina i… dalsze losy Chin byłyby niewiadomą. Niewykluczone zresztą, że mimo determinacji cyberpolicji mur, którego Jacek Kaczmarski na pewno nie mógł sobie w latach 80. nawet wyobrazić, za którymś razem padnie… Tu nieoczekiwanie do głosu dochodzi czynnik obywatelski. W Chinach pojawiła się liczna, kilkumilionowa grupa młodych ludzi, użytkowników Google’a, która postanowiła stanąć w obronie koncernu. W styczniu w sposób autentyczny i spontaniczny, bez inspiracji zachodnich mediów, temat obrony Google’a stał się tematem numer jeden w chińskim internecie, a młodzi ludzie składali kwiaty przed siedzibą koncernu w pekińskiej „Dolinie Krzemowej” Zhongguancun. Kwiaty te były natychmiast usuwane przez porządkowych, co doprowadziło do powstania kolejnego popularnego w Chinach bareizmu feifa xianhua, oznaczającego „nielegalne składanie kwiatów”, który stał się ironicznym określeniem tłumaczenia absurdalnego zakazu…

Można uważać tę wielkomiejską, mówiącą nieźle po angielsku i będącą w kontakcie z zagranicznym światem młodzież za nieodpowiedzialną i naiwną. Pragmatycznie walczy ona jednak o swoje. Po zablokowaniu Facebooka i Youtube tych kilkadziesiąt milionów młodych ludzi znalazłoby się za jeszcze szczelniejszym Wielkim Murem Internetowym i byłoby skazane wyłącznie na lokalny internet i portale społecznościowe. Odcięci od świata mogliby kontaktować się jedynie z tymi cudzoziemcami, którzy zarejestrują się w chińskich odpowiednikach Facebooka czy Skype’a i będą zamieszczać filmy na chińskim odpowiedniku Youtube (www.tudou.com). Wykluczenie z globalnej społeczności internetowej byłoby dla tej grupy wyjątkowo uciążliwe. Jeśli rząd nie ugnie się i utrzyma Great Firewall of China, możliwe są dwa scenariusze. Polityka otwarcia zamieni się w politykę zamknięcia, a Chiny wrócą do stanu sprzed 1978 roku (który w długiej historii tego kraju nie był wcale rzadkością), koncentrując się na sobie. Ostatecznie kilkaset milionów użytkowników powinno wystarczyć, by stworzyć swój własny internetowy świat. Lub… chińskie serwisy w ciągu kilkudziesięciu lat zastąpią amerykańskie, a miliony posiadających chińskie kontakty i wielu znajomych mieszkających za Chińskim Murem Arabów, Hindusów, Europejczyków i Latynosów, będzie posiadać konto w portalach społecznościowych akceptowanych przez chiński rząd.

Dlatego też cyberstarcie Google’a z Pekinem w sposób nieunikniony wpisuje się w coraz ostrzejszą rywalizację Chin i USA. Chiny przeprowadziły już kilka cyberataków na Stany Zjednoczone i nie jest tajemnicą, iż prowadzą ze sporymi sukcesami działalność szpiegowską, wykradając Amerykanom zaawansowane technologie. Siergiej Brin, jeden z szefów i założycieli Google’a, zaapelował do rządu USA o wsparcie, wskazując na ścisły związek pomiędzy gospodarką a cenzurą. W jego przekonaniu usługi i informacja są najlepszym towarem eksportowym USA, chińskie regulacje zmniejszają więc konkurencyjność amerykańskich przedsiębiorstw, a tym samym stanowią barierę handlową. Już w styczniu w tej sprawie interweniowała Hillary Clinton, ale jak zwykle w przypadku tego typu interwencji politycznych skończyło się na deklaracjach, które absolutnie nie wzruszyły Pekinu.

W ostatnich dniach marca koncern zapowiedział, iż na razie nie będzie zamykał swoich biur w Chinach. Wyszukiwarka Google’a wciąż jeszcze działa. Wiele jednak wskazuje na to, iż Google to starcie zdecydowanie przegrał. Wiele firm działających w Chinach, także zagranicznych, już usłużnie zapowiedziało rezygnację z jego oprogramowania. Porażka Google’a, to początek nowego ładu, jaki zaczyna tworzyć się w światowym internecie. Po zwycięskiej próbie sił coraz większy wpływ będzie miał na niego Pekin. Czy już wkrótce Siergiej Brin i jego wspólnicy udadzą się do Pekinu, by złożyć rytualny ukłon chińskiej cyberpolicji? Być może tak. Jednak nie ma pewności, że zostanie on przyjęty, a błędy – wybaczone.

REKLAMA