Wielomski: Koniec tragicznego lotu

REKLAMA

Piszę te słowa kilkanaście godzin po tym, jak dowiedziałem się o tragicznej śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej, Lecha Kaczyńskiego, i kilkudziesięciu innych osób należących do polskich elit politycznych koło lotniska w Smoleńsku. Na prośbę Redakcji „Najwyższego CZASU!” muszę właśnie przerobić pierwotną wersję tekstu na tę, którą Państwo w tej chwili czytacie. Felieton był pierwotnie poświęcony polskiej polityce wschodniej i był bardzo krytyczny wobec Prezydenta RP. W zaistniałej sytuacji oczywiście muszę go przerobić i wykreślić zeń pewne złośliwości (jakże charakterystyczne dla mojej osobowości, także i publicystycznej). Mimo to, zdając sobie sprawę, że być może popełniam pewien nietakt, nie zamierzam wyrzucić tego tekstu do kosza na śmieci jako zupełnie niestosownego. Dlaczego? Dlatego że ten wypadek nad Smoleńskiem, w Rosji, obok Katynia, jest wprost potwornie symboliczny.

Po pierwsze: wskazuje na to, że Katyń to jakieś przeklęte dla polskości miejsce na ziemi – miejsce, gdzie Polaków się morduje i zakopuje w ziemi; miejsce, gdzie Polacy spadają na ziemię z wysokości i również giną. Katyń to ziemia pijąca krew polskich elit. Po drugie: śmierć Lecha Kaczyńskiego w drodze do Katynia ma charakter symboliczny także z punktu widzenia naszej polityki zagranicznej. Tragiczna śmierć Prezydenta jest zarazem symbolem porażki jego wschodniej polityki zagranicznej. Przyznam, że choć nie podzielałem nigdy poglądów geopolitycznych Prawa i Sprawiedliwości, w tym także Lecha Kaczyńskiego, to przyznaję, że była tu zawarta ciekawa myśl i spójna koncepcja. Wedle niej, Polska posiada dwóch wrogów: jednego wielkiego, zasadniczego i nieredukowalnego (Rosja) oraz drugiego mniejszego, którego przywołuje się czasem dla mobilizacji elektoratu (Niemcy). Zgodnie z tradycją romantyczno-pepeesowską, wrogiem zasadniczym jest Rosja. Wiadomo dlaczego: powstania, kibitki, konfederacja barska, rok 1830, 1863, 1905. Do tego można było dopisać późniejszą martyrologię: 17 września, Katyń, PRL, 1956, 1968, 1970, 1981.

REKLAMA

Cała polityka zagraniczna Lecha Kaczyńskiego skierowana była przeciwko Rosji przy jednoczesnej niechęci do Niemiec. Oparciem dla tejże polityki były Stany Zjednoczone rządzone rzez neokonserwatystów. To właśnie opierając się na sojuszu z Waszyngtonem, mieliśmy „wyrwać spod wpływów Moskwy” Nadbałtykę (Litwę, Łotwę, Estonię), Białoruś, Ukrainę, Gruzję i stworzyć z tych państw sojusz Międzymorza. Taką nową wielonarodową konfederację, coś na kształt idei neojagiellońskiej. To dlatego popieraliśmy rozmaite „pomarańczowe rewolucje”, Prezydent RP wylatywał co chwila do Tbilisi, Kijowa i Wilna; to dlatego wspieraliśmy też anarchistów w rodzaju Andżeliki Borys. Jeszcze w ostatnich miesiącach życia Lecha Kaczyńskiego koncepcja ta uległa załamaniu.

Koniec prezydentury Juszczenki na Ukrainie zakończył tę iluzję, gdyż nie ma Międzymorza bez sojuszu polsko-ukraińskiego. To był trzon tej koncepcji – „oś” Warszawa-Kijów. Białoruś nigdy do tego „paktu” nawet nie przystąpiła. Po wojnie z Rosją Gruzja jest osłabiona, a jej prezydent uchodzi na całym świecie za szaleńca i człowieka o podejrzanym stanie zdrowia umysłowego. W zasadzie w ostatnich tygodniach, po porażce Juszczenki na Ukrainie, Międzymorze „tworzyła” Polska, Litwa, Łotwa, Estonia i traktowana jak szalona Gruzja. Z popierania tego projektu geopolitycznego wycofał się też główny „sponsor” w postaci Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy. Ameryka nie chce już ani „tarczy”, ani przeciągnięcia na swoją stronę państw postsowieckich. Ta część świata Obamy zupełnie nie interesuje i woli on podpisać układ START z Rosją. Zresztą ci nasi „sojusznicy” byli i są tacy, jacy są. Litewski Sejm ostentacyjnie odrzucił ustawę o swobodzie pisania polskich nazwisk w dniu, w którym Lech Kaczyński zawitał do Wilna.

Z kolei prezydent Ukrainy na odchodne uczcił mordercę Polaków – Stepana Banderę. Dziwni ci nasi „sojusznicy”. Zdają się traktować antypolskość jako wyznacznik własnej tożsamości narodowej i historycznej. Polityka międzynarodowa Prawa i Sprawiedliwości kompletnie zbankrutowała. Nie ma sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, nie ma sojuszu z Ukrainą, nie mamy poważania nawet na Litwie. Międzymorze w roku 2010 jest taką samą mrzonką, jaką była idea federacyjna Józefa Piłsudskiego w roku 1920 i powstańcza idea restytucji przedrozbiorowych granic polskich w roku 1863. Dlaczego idea ta zbankrutowała? Dlatego że prawa geopolityki są niezmienne, gdyż Polska leży dziś tak samo pomiędzy Niemcami i Rosją, jak leżała w roku 1863 czy 1920. Realistyczne sojusze Polska może zawierać tylko z tymi dwoma mocarstwami, szukając w jednym z nich ochrony przed drugim.

Nasza sytuacja jest – w stosunku do stanu, w jakim byliśmy przez ostatnie 200 lat – i tak fantastyczna. Oto możemy dziś sami wybrać pomiędzy sojuszem z Rosją a sojuszem z Niemcami. Dawno nie mieliśmy takiej możliwości!

Stanisław „Cat”-Mackiewicz dużo i krytycznie pisał o „sojuszach egzotycznych”, czyli sojuszach z państwami, które nie uważają Europy Wschodniej za swój główny cel zainteresowania, chcąc najwyżej pchnąć ewentualnych agresorów w tamtym kierunku dla zyskania czasu dla siebie. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi okazał się takim „sojuszem egzotycznym”. To i tak więcej niż „sojusz” z Ukrainą, Białorusią, Litwą i Gruzją przeciwko Rosji. On nawet nie był „egzotyczny” – on istniał tylko w politycznej imaginacji niektórych polskich polityków. W pewnym momencie wszyscy to chyba zaczęli rozumieć, chyba nawet i Lech Kaczyński. Osobiście byłem bardzo ciekawy, jaką strategiczną i geopolityczną decyzję podejmie Pałac Prezydencki w obecnej sytuacji. Będzie dalej budował domek z kart zwany Międzymorzem? Zwróci się ku Unii Europejskiej, składając hołd lenny Angeli Merkel? Czy też Lech Kaczyński leciał do Katynia, aby odpowiedzieć na ostatni katyński gest Władimira Putina i doprowadzić do autentycznego „przełomu”? Tego nigdy się już nie dowiemy.

REKLAMA