Samobójstwa w chińskiej megafabryce

REKLAMA

Pod koniec maja w fabryce Foxconna w Shenzhen na południu Chin, kilka kilometrów od Hongkongu, już dziesiąty w ostatnim półroczu pracownik popełnił samobójstwo. Dzień później próbę samobójczą, na szczęście nieudaną, podjął kolejny z nich (w czasie ostatnich sześciu miesięcy miały miejsce jeszcze dwie takie nieudane próby). Cóż takiego dzieje się za murami tego zakładu, należącego do tajwańskiej firmy będącej podwykonawcą Apple, Della, Sony i Nokii, w którym mieszka i pracuje 400 tys. robotników, głównie chłopów przybyłych z odległych wiosek zachodnich Chin, że trup ściele się tam tak gęsto?

Przypominam sobie początki mojej przygody z Chinami, kiedy jeszcze jako student Uniwersytetu Sun Yat Sena w Kantonie pojechałem w charakterze tłumacza do pobliskiej fabryki dziecięcych ubranek, gdzieś w prowincji Guangdong. To, co tam obejrzałem, było zdumiewające, jakby żywcem przeniesione z XIX-wiecznej Europy i pierwszego etapu żywiołowego kapitalizmu, w którym masy ludzi przemieszczały się ze wsi do miast. Fabryka, której właścicielem był niepozorny, wąsaty Kantończyk, nie rozstający się z papierosem, zatrudniała kilkadziesiąt tysięcy osób, zamieszkałych w ogromnych męskich i żeńskich hotelach robotniczych, składających się z ośmioosobowych pokojów. W żadnym wypadku nie przypominało to PRL-owskich fabryk, jakie znałem z dzieciństwa, a jakich już w Polsce praktycznie nie ma, gdzie tysiące ludzi kończyło pracę o 16.00 i udawało się do domu. Tam było to miasto w mieście. W fabryce znajdowały się stołówki, sklepy, koniecznie z telefonami na ulicy oferującymi zniżki na międzymiastowe (czy raczej międzyprowincjonalne) połączenia, do tego sale ze stołami do ping-ponga, salony karaoke i boiska do koszykówki. Te fabryczne miasta raz po raz odwiedzali przedsiębiorcy – posłańcy swoich konsumentów z najodleglejszych zakątków globu: sikhowie w turbanach, Afrykańczycy, Amerykanie i biznesmen z Polski, któremu wówczas towarzyszyłem.

REKLAMA

Artyści pomogą

W następnych latach przyszło mi oswoić się z zadziwiającym chińskim turbokapitalizmem. Oprócz wielkich fabryk widziałem obory spontanicznie przerobione przez miejscowych chłopów na warsztaty, w których wytwarzano myszki i bajeranckie obudowy do komputerów z emblematami Star Wars, a także pracujące na taśmie dzieci czy robotników okaleczonych przez maszyny.

Paradoksalnie fabryka Foxconna, w której doszło fali samobójstw, prezentuje się na tle chińskiej średniej całkiem przyzwoicie – głównie dlatego, iż znajduje się w Shenzhen, blisko Hongkongu, a pensja minimalna w tym regionie wynosi 130 dolarów (plus zakwaterowanie i wyżywienie). I właśnie bliskość Hongkongu oraz międzynarodowy charakter Shenzhen (dokąd można z Hongkongu dojechać metrem) sprawiły, że sprawą tajemniczych samobójstw szybko zainteresowali się dziennikarze. Na początku ochroniarze Foxconna zamknęli fabrykę i przepędzali wszystkich ciekawskich. Jednak gdy pod murami zaczęło dochodzić do masowych protestów, a zrozpaczone rodziny rozstawiały transparenty ze zdjęciami i nazwiskami poległych, firma skapitulowała i zgodziła się na upublicznienie sprawy, obiecując przy tym niewielkie podwyżki (ostatecznie wyniosły one ok. 30%). Do fabryki zaproszono także 2 tys. artystów – tancerzy, komików, śpiewaków i zespoły muzyczne – by poprawić samopoczucie pogrążonych w depresji pracowników. W tym celu do miasta-fabryki przyjechali również buddyjscy mnisi. Starannie ogrodzono siatką wszystkie potencjalne miejsca, w których można by dokonać aktów samobójczych. Obraz, jaki zaczął się wyłaniać, wskazywał na kilka niezwykle interesujących zjawisk towarzyszących chińskiej modernizacji. Pierwszy czynnik to bezwzględna wojna o globalnego konsumenta. Jej elementem jest także zachowanie tajemnicy związanej z produktem. Przyczyną samobójstwa jednego z robotników było właśnie zagubienie przez niego próbek produktu. Został oskarżony o próbę ich wyniesienia do konkurencji (częsty w Chinach przypadek) i ciężko pobity przez fabryczną policję. Próbki i tak się nie odnalazły. Upokorzony robotnik rzucił się z okna.

Marks by się tam odnalazł

W fabryce panował reżim produkcyjny akceptowalny prawdopodobnie tylko dla XIX-wiecznego Europejczyka: 12-godzinne dniówki, które często i tak trwały nawet 15 godzin, do tego zakaz rozmów w czasie pracy, jedna 10-minutowa wizyta w toalecie. Nad wszystkim czuwali (popularny zwyczaj w chińskich fabrykach) ubrani w specjalne mundury menadżerowie najniższego szczebla (po marksistowsku: nadzorcy), z reguły wywodzący się z dawnych wyróżniających się robotników.

Wypowiedzi Chińczyków, których pytałem o całe zajście, były dosyć zgodne: „wytrzymamy i zniesiemy wszystko, gdyż jesteśmy bardzo odporni”. Jednak ci ludzie, którzy opuścili swoje rodziny, w ogóle się nie znali. Mieszkali we wspólnych pokojach, łóżko w łóżko, ale po pracy byli tak zmęczeni, że nawet ze sobą nie rozmawiali. Czuli się samotni i wyobcowani – jak sami opowiadali. Brak więzi – tak istotnej dla Chińczyków, dla których tradycyjnie rodzina i znajomi (grupa) mają fundamentalne znaczenie – to jedno, drugie zaś to fakt, iż do chińskich fabryk wkracza nowe pokolenie. Większość samobójców to 25-latkowie, często jedynacy, którzy wytrzymali w fabryce zaledwie kilka tygodni…

Pokolenie to urodziło się w latach 80. minionego wieku, wychowało już we względnym dobrobycie, nie zna głodu i jest zwyczajnie słabsze od starszych Chińczyków, dla których po latach chaosu maoizmu taka praca była spełnieniem marzeń o życiowej stabilności i regularnej wypłacie. Do tego dochodzą większe aspiracje. Za pośrednictwem internetu czy telewizji młodzi Chińczycy na wsi widzą, jak może wyglądać dobrobyt. Przybywają zatem do fabryk na wybrzeżu skuszeni Chinese dream. Tam okazuje się, że zarobione pieniądze wystarczą tylko na przeżycie. A powrotu na wieś nie ma, gdyż tam byłoby jeszcze gorzej…

Samobójstwa w Foxconnie wywołały w Chinach debatę na olbrzymią skalę. Słowem-kluczem jest tu sweatshop, a więc XIX-wieczne warunki pracy – etap, przez który na drodze do modernizacji każdy musi przejść. Warunki pracy porównywano z Bangladeszem i wychodziło, że są nawet lepsze. W Chinach komunistyczny z nazwy rząd jest istotnym elementem tego globalnego korporacjonizmu. System ten oczywiście podoba się kapitalistom z całego świata (60 proc. zalewającego świat chińskiego eksportu jest produkowane przez firmy zagraniczne, a jeszcze w 2007 roku spośród 25 największych chińskich eksporterów zaledwie czterech było rodzimego pochodzenia). Problem w tym, że coraz mniej podoba się nie tylko autentycznym komunistom, ale także rosnącym w siłę nacjonalistom, oskarżającym rząd, iż „sprzedał po prostu tanią siłę roboczą międzynarodowemu kapitałowi”.

Tajwański Jaśko najgorszy

Nie da się wytłumaczyć samobójstw w Foxconnie bez trzeciego czynnika, jakim jest globalizacja. A gros tak zwanego międzynarodowego kapitału to firmy z Hongkongu i Tajwanu. Ich właściciele mówią dialektem mandaryńskim, znają miejscowa kulturę i często uznawani są za swoich (coś jak dla nas Polonusi i John Kargul, czyli po prostu Jaśko). I dlatego Tajwańczycy pieszczotliwie są nazywani Taiwan tongbao, czyli tajwańscy rodacy. Jednak takie podejście, które ma włączyć Tajwan do Chin (a w myśleniu przeciętnego Chińczyka jest to „oczywista oczywistość”), ujawniło w przypadku samobójstw w Foxconnie swoje fatalne konsekwencje. O ile bowiem firmy amerykańskie, japońskie, niemieckie czy brytyjskie mają opory przed dociskaniem pracowników do ściany (by nie być posądzonym o rasizm czy postkolonializm) – o tyle tajwański Jaśko Kargul z reguły takich dylematów nie ma. Tajwański szef to zmora wszystkich chińskich pracowników. Zapłaci najmniej, wyciśnie najwięcej. Nic dziwnego, że kochają ich globalne korporacje w stylu Apple, Sony, Della czy Nokii, które pozostawiają im czarną robotę, zlecając wykonanie swojej produkcji w Chinach. A ta polega na przyjęciu do pracy i zarządzaniu ludowymi robotnikami (min gong).

To ludzie ze wsi, słabo wykształceni, rolnicy, którzy niewiele wiedzą o świecie. Często pierwszy raz wyjeżdżają poza rodzinną wioskę, a miasto napawa ich przerażeniem. Popełniają banalne, proste i zabawne błędy przy, wydawałoby się, nieskomplikowanych czynnościach. Tajwańscy podwykonawcy doskonale jednak wiedzą, co zrobić, by wyeliminować błędy, zoptymalizować zysk, a potem przekazać jak najtańszy towar globalnym korporacjom, które reklamują go za pośrednictwem swoich pijarowców i sprzedają często ze sporą marżą globalnej klasie średniej.

Dostaną telefony

Warstwa ta szybko rozrasta się także w Chinach i Indiach, jednak w większości są to ludzie Zachodu – wymagający wobec własnych rządów, żądający opieki socjalnej i np., jak we Francji, 35-godzinnego tygodnia pracy; buntujący się, jak w Grecji, gdy ktoś wspomina o zaciskaniu pasa. Z tej perspektywy społeczeństw dobrobytu problemy chińskich chłopo-robotnikow to zupełny kosmos. Na rynku trwa szaleńcza walka o tych konsumentów, którzy żądają jeszcze lepszych telefonów, bardziej niezawodnych i jeszcze tańszych. I wygląda na to, że je dostaną, gdyż na wieść o samobójstwach w fabryce Foxconna zgłosiło się już aż 8 tys. chętnych, by podjąć tam pracę…

REKLAMA